wtorek, 6 listopada 2012

Zaproszenie na ucztę

"Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy nadszedł czas uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe. Wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać. Pierwszy kazał mu powiedzieć: Kupiłem pole, muszę wyjść, aby je obejrzeć; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego. Drugi rzekł: Kupiłem pięć par wołów i idę je wypróbować; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego. Jeszcze inny rzekł: Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę przyjść. Sługa powrócił i oznajmił to swemu panu. Wtedy rozgniewany gospodarz nakazał słudze: Wyjdź co prędzej na ulice i zaułki miasta i wprowadź tu ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych. Sługa oznajmił: Panie, stało się, jak rozkazałeś, a jeszcze jest miejsce. Na to pan rzekł do sługi: Wyjdź na drogi i między opłotki i zmuszaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony. Albowiem powiadam wam: żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty."

    Pewien człowiek wyprawił ucztę i zaprosił wielu. Lecz nikt z zaproszonych nie był chyba osobą przypadkową, lista gości była starannie opracowana. Tak sobie myślę, że wcześniej wiele razy się spotykali. Myślę sobie że pewnie byli przyjaciółmi. I jak na przyjaciół przystało, przeżyli wiele wspólnych chwil – pełnych radości z bycia razem.

Tak, byli przyjaciółmi. Wspólne wyprawy, godziny rozmów, uczty… Każda chwila razem na wagę złota, każda tak bardzo ważna i piękna. Odkrywali przed sobą swoje serca, swoje światy. Dobrze im było razem.

Ale czas mijał. Wspólne wyprawy, rozmowy, uczty… Pootwierane drzwi serc i wewnętrznych światów przyjaciół przestały fascynować nowością i tajemnicą. Jakoś spowszedniało to, co jeszcze niedawno było tak niesamowite. I przyszedł w końcu taki dzień, że przyjaźń przestała być przyjaźnią. Nowe woły, nowe pole, nowe firanki w oknach zawieszone przez żonę – życie poszło dalej. Przyjaźń, tak piękna kiedyś, opatrzyła się i zezwyczajniała. Rozeszli się więc przyjaciele, zostawili chwile cenne jak złoto i poszli w szarość codzienności. Bo i do blasku złota, i do lśnienia diamentu można przywyknąć tak bardzo, że przestaną wydawać się czymś cennym i wyjątkowym. Jak bardzo można się pomylić!

A czy nie tak jest z Bogiem? Pamiętasz, kiedy pierwszy raz Go spotkałeś? Jak było cudownie! Tylko że czas mijał…

"Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty" – nie wolno zgubić tej przyjaźni. Nie wolno złamać serca Przyjacielowi, zdradzić Go dla… niczego właściwie. Lepiej by było chyba nigdy Go nie poznać, niż się od Niego odwrócić.

Jeszcze jest czas by wrócić. Drzwi do domu Przyjaciela jeszcze są otwarte, a uczta przygotowana.


 

PS:

Serdecznie dziękuję za motywowanie mnie do pisania, ale… Nie ode mnie wszystko zależy, to On wkłada swoje Słowa w serca ludzi. Więc serdecznie proszę o modlitwę w intencji tej, by w to moje serce Pan wlewał Słowa, a wtedy ja będę je skrzętnie spisywał.

niedziela, 23 września 2012


I znów ten dylemat – pisać, czy nie?
Jakaś rada…?


----------------


No cóż... Więc postaram się ogarnąć i znów zacząć pisać.
Dziękuję za komentarze i wiadomości na fejsie i email. Czasami potrzebuję motywacji, zwłaszcza wtedy gdy widzę, jak niewiele znaczy i zmienia to co próbuję robić. Natomiast Pan jest wielki, On ma swoje drogi i sposoby. A ja nie wiem i nie widzę wszystkiego.
Pozdrawiam!

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Miało być inaczej

    Spośród wielu Jezus wybrał sobie Dwunastu, tych których sam chciał. I nikt nie wie czemu akurat tych uczynił swoimi uczniami. Wybrał Szymona Piotra, prostego rybaka. Bardzo prostego – powiem szczerze. Wybrał zdrajcę Narodu i złodzieja Mateusza. Wybrał cokolwiek dziecinnego i niedojrzałego Jana, oraz kilku innych. Wybrał także i mnie. Nie potrafię dziś powiedzieć czemu to zrobił, ale tak właśnie uczynił – spojrzał na mnie, i powiedział "pójdź za mną". A ja poszedłem.

    Trzy lata z nimi wędrowałem. Patrzyłem i słuchałem, pełen podziwu dla Jego dzieł i słów. On nie był jak nasi uczeni w Piśmie, Jego słowo miało moc. Nie metaforycznie, jak uwodzące serca ludu słowa propagandy sianej przez faryzeuszów, saduceuszów czy kapłanów. To była prawdziwa moc – powiedział i się działo. Kiedyś powiedział martwej dziewczynce "wstań", a ona go posłuchała. Odzyskała życie i wstała! A Jego czyny! Potrafił kilkoma chlebami nakarmić tłumy, wodę przemienić w przednie wino, gestem uciszyć burzę… On mógł wszystko, wszystko! A ja to widziałem, oglądałem własnymi oczyma jak uzdrawiał chorych i zamykał usta wielkim tego świata. I wiedziałem, byłem pewien, że On nie był jak ci, którzy przed nim przyszli. Którzy sami siebie nazywali mesjaszami, lub przez tłumy byli tak nazywani. Tamci potrafili tylko pięknie mówić, nic więcej. Dawali nam zwodniczą nadzieję, której nie mogli przecież spełnić. Jezus mógł, wiem o tym dobrze. On mógł zmienić bieg historii, mógł nas uratować.

    Tyle tylko że nie chciał. Kiedy robiło się o Nim głośno, gdy ludzie wybiegali przed mury miasta na wieść o Jego przybyciu, gdy skandowali Jego Imię, On uciekał, chował się… Nie potrafiłem tego zrozumieć. Bał się? Z Jego mocą? Czekał na coś? Jak długo można czekać!

    Nadszedł wreszcie dzień wyjątkowy. Dzień, na który czekałem całe swoje życie. Szliśmy z Jezusem do Jerozolimy na święto Paschy. Gdy zbliżaliśmy się do miasta, już z daleka usłyszałem wiwatujący na cześć Jezusa tłum. "Hosanna Synowi Dawida" – wołali, rzucając Mu pod nogi swe płaszcze i palmowe gałązki. Jako swego króla Go witali! Wielbili Go, kochali. Uznali w Nim mesjasza i władcę. Wystarczyło jedno słowo, jeden gest, a natychmiast posadzili by Go na tronie. I spełniłby się sny moje i mojego Narodu. Mówiłem Mu, prosiłem… Pokazywałem te twarze pełne nadziei na lepsze jutro. Ale On nie słuchał. Uciekł, jak zawsze.

    Jeśli On nie chciał, ja musiałem coś zrobić. Nie słuchał tego co mówiłem, więc postanowiłem działać. Musiałem pomóc moim braciom, mojemu Narodowi, rozumiesz mnie? Ja ich kochałem! Nie mogłem pozwolić… Jezus miał Moc! Nie mógł się dłużej chować, nie mógł dłużej pozwalać, by to wszystko się działo, by mój lud cierpiał niewolę i udrękę. Rozumiesz?
Poszedłem do kapłanów. Nie było innego wyjścia. Mówią że Go sprzedałem za kilka srebrników. To nieprawda. Nie zależało mi na tych pieniądzach. Mówią że wydałem Go żołnierzom. Tak, ale przecież gdyby chcieli, i tak by Go znaleźli. Wszyscy znali Jego twarz. Mówią że zdradziłem – nie bardziej niż pozostali. Kiedy przyszło co do czego, przecież wszyscy Go zostawili. Nikt nie rozumie, że ja tylko chciałem Mu pomóc. Jemu, i mojemu Narodowi. Chciałem Go zmusić, by zaczął działać. Chciałem postawić Go w takiej sytuacji, by musiał nareszcie coś zrobić! Ale On nic nie zrobił…

Ja, Judasz Iskariota, chciałem dobrze. Chciałem pokazać Bogu, jak uratować tych, których kochałem. Chciałem Go zmusić, by uczynił tak jak należy uczynić.

Teraz widzę, że mi się nie udało. Polała się Krew mojego Boga, i krew moich braci. Wszystko popsułem.

Ja, Syn Zatracenia, przecież chciałem dobrze…


 

PS:
Kiedy pisałem ten tekst, przypomniały mi się słowa pewnego hip-hopowego utworu sprzed lat…
Nieco go sparafrazuję:
To nie ja jestem Bogiem, uświadom to sobie
Słyszę słowa od których włos jeży się na głowie

Tak, czasami trudno pogodzić się z faktem że to On jest Bogiem i źródłem życia, nie ja.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Głodni życia

"Jezus udał się za Jezioro Galilejskie, czyli Tyberiadzkie. Szedł za Nim wielki tłum, bo widziano znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą do Niego, rzekł do Filipa: Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili?"

Szedł za Nim tłum wielki. Czemu? To jasne, widzieli znaki. Wiedzieli, że On może uczynić cud. Jak bardzo musieli ci ludzie tego cudu potrzebować, jak mocno musieli go pragnąć… I jak musiało ich boleć życie, skoro nie bali się go złożyć w ręce obcego im przecież Człowieka. Owszem, wiele o Nim słyszeli, sporo widzieli… Ale jednak nie znali Go, tak naprawdę był tylko obcym, wędrownym nauczycielem. I pozwolili, by wyprowadził ich na pustynię. I poszli, nie wziąwszy nawet kawałka chleba na drogę. Powierzyli Mu swoje życie, choć nie mogli być pewni tego co On z nim zrobi.
Tak właśnie ludzie zdobywają szczęście.

Byli też inni ludzie, ci co pozostali w domach. Nie poszli za Jezusem, bo… Bo życie jak życie, może i podłe. Może trudne, okrutne, nie warte życia. Ale póki się nie umarło, trzeba sobie jakoś radzić. Święta idą, trzeba coś przygotować. Nie mieli czasu, nie mieli siły, nie mieli chleba na drogę.
Chcieli by mieć inne życie, bardzo by chcieli. Śnią o nim nocami, marzą za dnia. Ale mają tylko to swoje. Zostali więc w domu, tu przynajmniej jest czym zapchać brzuch, skoro na nic więcej nie ma co liczyć…
Tak właśnie ludzie zdobywają piekło.

Być może byli w okolicy jeszcze inni – szczęśliwi, pełni radości, żyjący pełnią życia. Może byli. W każdym razie dzisiaj ja takich wokół siebie zbyt wielu nie spotykam.

Więc co? Siedzieć w domu i przeżuwać swoje życie jak kromkę zeschłego i stęchłego chleba? Zawsze coś w ustach zostanie, przynajmniej niesmak. Czy może zostawić to wszystko, i pójść za Nim? Po prostu zostawić i pójść, i nie przejmować się co będzie?

"Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą do Niego, rzekł do Filipa: Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili? A mówił to wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co miał czynić.(…) A gdy się nasycili, rzekł do uczniów: Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło. Zebrali więc, i ułomkami z pięciu chlebów jęczmiennych, które zostały po spożywających, napełnili dwanaście koszów."

Szkoda tych co zostali w domu, żując spokojnie swoje przegrane życie. A jeszcze bardziej szkoda tych co wyruszyli w drogę, a gdy przestraszyli się głodu i wędrówki – zawrócili.
Tym bardziej, że my Go znamy, nie jest dla nas obcy. Nie raz już nas karmił i ratował.

środa, 13 czerwca 2012

Gdy stoisz nad przepaścią

"Po upływie pewnego czasu wysechł potok, przy którym ukrywał się Eliasz; w kraju bowiem nie padał deszcz. Wówczas Pan skierował do niego to słowo: Wstań! Idź do Sarepty koło Sydonu i tam będziesz mógł zamieszkać, albowiem kazałem tam [pewnej] wdowie, aby cię żywiła. Wtedy wstał i zaraz poszedł do Sarepty. Kiedy wchodził do bramy tego miasta, pewna wdowa zbierała tam sobie drwa. Więc zawołał ją i powiedział: Daj mi, proszę, trochę wody w naczyniu, abym się napił. Ona zaś zaraz poszła, aby jej nabrać, ale zawołał na nią i rzekł: Weź, proszę, dla mnie i kromkę chleba! Na to odrzekła: Na życie Pana, Boga twego! Już nie mam pieczywa - tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i memu synowi [strawę]. Zjemy to, a potem pomrzemy."

Eliasz, sługa Boga… Prorok, który przez wierność swemu powołaniu, swojej miłości i swoim zasadom musiał w górach ukrywać się przed ludźmi pragnącymi jego śmierci. Cóż, za pewne sprawy trzeba zapłacić odpowiednią cenę. Ale Bóg o niego zadbał. Dał mu pokarm i schronienie. Dał mu strumyk zawsze pełen czystej wody. Bo Bóg umie się troszczyć. Kocha, więc nie pozwoli by stała się krzywda. W to właśnie wierzył Eliasz, że Bóg zadba, obroni… Tyle że strumyk wysechł, a chleb się skończył. A śmierć znów zajrzała Eliaszowi w oczy.

I druga postać tej historii, wdowa z Sarepty koło Sydonu. Zwykła kobieta, doświadczona przez los. W samotności walcząca o każdy kolejny dzień życia dla swego syna i dla siebie. Walczyła tak długo, jak tylko wystarczyło jej sił. Tylko że w obliczu strasznej suszy i głodu sił musiało zabraknąć. Szykowała więc ostatni posiłek by pożegnać się z tym światem. Śmierć stała już przed drzwiami jej domu.

Dwa życia na skraju przepaści. Dwie osoby których nie łączyło nic, za wyjątkiem śmierci stojącej o krok. Śmierci, wobec której byli bezradni. I Bóg, który połączył ich drogi.
Połączył nie dla tego, że jedno miało moc pomóc drugiemu. Połączył ich, by mogli obdarzyć się miłością i zaufaniem. A wtedy dzieją się cuda, bo Bóg jest Miłością. Gdzie jest miłość, przyjaźń, zaufanie, tam Bóg działa.

"Eliasz zaś jej powiedział: Nie bój się! Idź, zrób, jak rzekłaś; tylko najpierw zrób z tego mały podpłomyk dla mnie i przynieś mi! A sobie i twemu synowi zrobisz potem. Bo Pan, Bóg Izraela, rzekł tak: Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię. Poszła więc i zrobiła, jak Eliasz powiedział, a potem zjadł on i ona oraz jej syn, i tak było co dzień. Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się według obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza."

I stał się cud.

A co u Ciebie? Ciężko Ci? Jeśli będzie źle, Bóg zadziała w Twoim życiu. On jest wierny. Tylko że pewnie najpierw postawi na Twojej drodze innego człowieka. Szanuj go i kochaj, bo Bóg jest Miłością. Tylko tak pozwolisz Mu dokonać cudu w swoim życiu.


 

PS: Dawno nie pisałem… Czasami zastanawiam się czy ma to sens. Ale chyba ma, skoro licznik odwiedzin pokazuje że mimo braku nowych postów jednak codziennie jest kilka wejść. Dziękuję wam za to. Za waszą cierpliwość i pragnienie szukania w Słowie Bożym razem ze mną mądrości i wsparcia. I proszę o modlitwę oraz motywujące komentarze i maile ;)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Zwyczajna miłość

To był w sumie zwyczajny człowiek.
Historia jego życia nie rozpoczęła się zbyt epicko. Urodził się w jakiejś tam rodzinie, żył, uczył się…
Był też chrześcijaninem. Tak po prostu. Bez objawień, bez spektakularnego nawrócenia w stylu św. Pawła czy św. Augustyna. Zwyczajnie, był i już.
I jako chrześcijanin, zupełnie zwyczajny, poznawał swojego Boga. I uczył się kochać. Czym bardziej poznawał, tym bardziej kochał. I Boga nauczył się kochać, i ludzi. Tak po prostu, zwyczajnie kochać.

A może jednak to nie było takie zwyczajne…?

"Po swojej męce Jezus dał Apostołom wiele dowodów, że żyje: ukazywał się im przez czterdzieści dni i mówił o królestwie Bożym. (…) Gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi."

To słowa, które Jezus wypowiedział do swoich uczniów. Do Apostołów, lecz także do tych, którzy uczniami stali się później. Tak jak Wojciech, który uczniem stał się ok. 900 lat po spisaniu tych słów. On także je usłyszał i przyjął do swojego serca. To przecież normalne, gdy jest się uczniem. I wypełniły się te słowa w życiu młodego Wojciecha. Zaczął opowiadać o Tym, którego poznał i pokochał. To także nic nadzwyczajnego – każdy kto pozna kogoś wspaniałego, kto naprawdę pokocha, będzie o tym opowiadał.

Opowiadał więc Wojciech z zapałem, bo serce płonęło miłością. Został kapłanem, później biskupem Pragi. A jeszcze później przekonał się, że wielu spośród tych którzy mówili że tak jak on kochają, kłamali. Zobaczył, że ludzie którzy kochać powinni, tylko o miłości mówią. On chciał kochać naprawdę, na obłudę w miłości zgodzić się nie chciał. "Tylko sprawujcie się w sposób godny Ewangelii Chrystusowej" – wołał jak św. Paweł do tych, którym miłość prawdziwą chciał pokazać. Wołał, bo tych ludzi kochał także. A gdy się kocha, chce się dać drugiemu to, co się ma najpiękniejszego. Więc go wypędzili.

Później był czas w klasztorze. Było tam dobrze Wojciechowi – był tak blisko Ukochanego. Tylko że to było chyba zbyt mało. Przecież tamci ludzie też byli dla niego ważni. I tacy biedni, tacy nieszczęśliwi… Tak bardzo, jak tylko może być nieszczęśliwy człowiek, który kochać nie umie, choć miłość jest tak blisko. Przebaczył im, wrócił do Pragi. Słów swoich nie zmienił, bo Miłości swojej zdradzić nie potrafił. Wypędzili go znowu.

Znów klasztor, znów Ukochany tak blisko, i znów żal w sercu, że inni tego płomienia szczęścia nie mogą poczuć. Nie mogą, bo nikt im go nie chce zanieść, pokazać! Wyruszył zatem w drogę: Węgry, Polska, Prusy – tylu ludzi czeka na Skarb, który jest tak blisko, który ma w swoim sercu i chce przekazać innym. Prusacy obcięli mu głowę i zatknęli na wysokim palu, by każdy widział co o tym myślą.

Święty Wojciech – wielki człowiek. Ale taki zwyczajny. Po prostu kochał, nic więcej. A skoro kochał Boga, był Mu wierny. Byłby zresztą głupcem, gdyby swoje jedyne szczęście sprzedał za grosze. To nic nadzwyczajnego, że bronił swego skarbu. I kochał ludzi, więc chciał się tym skarbem podzielić. Ale oni odrzucili tę miłość.

Zwyczajny człowiek, zwyczajna historia, zwyczajna miłość. Bo przecież prawdziwa miłość to nie jest nic nadzwyczajnego, prawda?

Przecież człowiek może autentycznie kochać, prawda?

I to, że taka miłość często jest odrzucana, to też normalna sprawa…

sobota, 21 kwietnia 2012

Gdy wiatr i burza…

"Po rozmnożeniu chlebów, o zmierzchu uczniowie Jezusa zeszli nad jezioro i wsiadłszy do łodzi przeprawili się przez nie do Kafarnaum. Nastały już ciemności, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł; jezioro burzyło się od silnego wiatru. "

Zrobiło się już ciemno. I tak się jakoś stało, że Jezus zostawił ich samych. Pokazał im tylko drogę, i kazał płynąć. Sami więc wsiedli do łodzi, sami wypłynęli. Musieli to zrobić, bo przecież czas nie stoi w miejscu. Czas mija, trzeba więc iść do przodu, trzeba iść dalej. Czasami tak właśnie bywało – oni szli dalej, bo tak trzeba, a Jezus jakoś się zawsze później odnajdywał. I pewnie nie było by nic wyjątkowego w tej historii, gdyby nie burza. Ryk potężnego wichru, huk ogromnych fal zalewających łódź, samotność uczniów opuszczonych przez Mistrza w tej trudnej drodze… Przerazili się. To jezioro chciało ich zniszczyć, to wędrowanie miało się skończyć na dnie mrocznej i zimnej otchłani. Tak bardzo się bali. Pełne wysiłku uderzenia wioseł, które do nikąd nie chciały prowadzić. Nic nie zmieniały, choć kosztowały tak wiele. Brzeg zakryty przez ciemność przed ich oczyma, tak bardzo nierealny – jakby ze snu tylko. Za to fale były prawdziwe. Wysokie jak domy, co chwilę rzucały się na tę małą łódeczkę, odbierając oddech i nadzieję. Ogłuszające wycie wichru… I jeszcze ta Zjawa, majacząca gdzieś pośród fal…

"Gdy upłynęli około dwudziestu pięciu lub trzydziestu stadiów, ujrzeli Jezusa kroczącego po jeziorze i zbliżającego się do łodzi. I przestraszyli się."

Nie było już nadziei w sercach uczniów. Widzieli cuda Jezusa. Wiedzieli, że On wszystko może. Może kilkoma chlebami nakarmić tysiące, uzdrawiać chorych, wskrzeszać umarłych. Z Nim nic złego nie mogło się stać. Widzieli Jego miłość, byli pewni… Ale to było kiedyś, tak bardzo, bardzo dawno - na brzegu. A teraz są sami na jeziorze, i jest burza. Ta Postać pośród fal, w oddali…

"On zaś rzekł do nich: To Ja jestem, nie bójcie się!" W końcu Go poznali, tego głosu nie można było pomylić! Nawet pośród najsilniejszej burzy Jego głos usłyszy serce człowieka!
I teraz czas na decyzję: ratować się? Walczyć o życie z czarną głębiną, z potężnymi falami i wichrem? Czy pozostawić wiosła, odwrócić oczy od szalejącej burzy, i wyciągnąć ręce ku Niemu? Gdy na chwilę zapomną o burzy, ona pewnie ich zniszczy… Lecz On może wszystko!
Podjęli decyzję. Jeśli przez burzę, to z Nim. Jeśli trzeba dostać się na drugi brzeg, jakoś dotrzeć do celu, to z Nim. Zwyciężyć świat i żyć można tylko z Nim.

"Chcieli Go zabrać do łodzi, ale łódź znalazła się natychmiast przy brzegu, do którego zdążali."

Był brzeg. Tak po prostu.
Nie było bezkresnego jeziora, nie było wysokich jak góry fal, nie było wichrów… Był cel. Dotarli do niego, choć wydawał im się tylko snem. Dotarli natychmiast, choć wydawało się że przez wieczność całą bezskutecznie wiosłują. Nie było wichru, były tylko te ciepłe słowa Jezusa - gdy wyciągnęli po Niego swoje dłonie. To nie bezpieczny brzeg, nie cel wędrówki były snem, tylko mrok i burza. Ta bezkresna otchłań, wysokie jak góry fale i bezsens walki były majakami chorych z lęku serc i umysłów, nie ta Postać w oddali.

Wystarczyło podjąć właściwą decyzję. Spojrzeć we właściwą stronę, wyciągnąć rękę w Jego stronę i zwyciężyć.

Tak to uczniowie przeprawiali się przez jezioro…

Ty też musisz przepłynąć do swojego celu, na bezpieczny brzeg. Jak każdy z nas. Głębina, burza i wicher. Fale wysokie jak góry, a pod nimi mroczna otchłań. Cel który wydaje się tylko naiwnym snem z dawnych lat. I ta Postać, jak zjawa majaczy pośród tego wszystkiego, gdzieś w oddali… Jaką decyzję podejmiesz? Odwrócisz się od Niego, by walczyć z falami? Będziesz wpatrywał się w mroczne głębiny, wymachiwał na oślep wiosłami, aż w końcu zrezygnujesz? I z sercem złamanym przez lęk, samotność i rozczarowanie pozwolisz by ten mrok cię pochłonął… Czy może w końcu zwrócisz się ku Niemu? Widzisz Go przecież, majaczy gdzieś w oddali.

On wszystko może. Widziałeś cuda, pamiętasz? To było tak bardzo, bardzo dawno – jakby w innym życiu, ale pamiętasz.

To burza jest snem, beznadzieja, bezsens – nie On. Wszystko rozgrywa się w twoim sercu. Żadna burza, żaden wicher tego świata cię nie zniszczy, jeśli się na to nie zgodzisz.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Wielka Noc

Minęła już ta Wielka Noc. Wielka, bo tyle się wydarzyło. I jakże długa…

Gdy skończył się czwartkowy wieczór, gdy uczniowie wraz z Jezusem opuścili wieczernik by modlić się razem w Ogrodzie Oliwnym, zapadła Noc. Przyszedł Judasz z żołnierzami i sługami arcykapłanów. Noc się zaczęła, bo pocałunek zdrady zakończył trzy lata cudownego życia. Noc, bo zabrali Go, światło ich oczu i serc, i zamknęli w ciemnicy. Noc zdrady, zaparcia się i ucieczki.
Była Noc, i słońce wschodzące w piątkowy poranek nie mogło tego zmienić. Blask południa wręcz spotęgował mrok, bo ujrzeli Go przybitego do drzewa hańby. Sprawił, że mogli ujrzeć wyraźnie każdą kroplę Jego Krwi wsiąkającą w wyschniętą ziemię wzgórza Golgoty. Widzieli jak umarł. A wraz z Nim umarła nadzieja. Miłość umarła na krzyżu. Serce Judasza pękło do końca, a Piotr płakał zamknięty w wieczerniku. Wieczorem słońce zgasiło swój blask, by ciemnością choć na chwilę zakryć mrok tej Nocy, by zapłakanym oczom uczniów dać chociaż chwilę wytchnienia. A gdy w sobotę ukazało się znów na niebie, ujrzało tylko pustkę. Usłyszało tylko ciszę. Uczniów nie ujrzało, bo i oni oglądać go już więcej nie chcieli. Noc przecież trwała, więc siedzieli zamknięci w wieczerniku, ukrywając swoje twarze przed światłem. Noc śmierci, która miała już trwać na zawsze. Bo gdy nadzieja umarła, gdy Miłość leży w grobie, dzień nikomu nie jest już potrzebny. Nikt na niego nie czeka. Ukryło się więc słońce, zgasiło swój blask, wypełniając ciemnością mrok tej Nocy…

I gdy trzeci raz ciemność zaległa nad światem, mrok nagle ustąpił. Pośród ciemności Noc jak dzień zajaśniała! Choć ciemność była nad światem, Noc się skończyła! Bo Miłości zabić się nie da! A gdy Miłość żyje, i nadzieja musi zmartwychwstać. A Krew, gdy z martwego serca wypłynęła by wsiąknąć w wyschniętą ziemię, wydała plon nowego życia. Gdy w niedzielny poranek wzeszło słońce, wzeszło nad światem który już nie musi się bać i ze wstydu ukrywać swej twarzy, bo Krwią Miłości został obmyty z judaszowej zdrady, z piotrowego wyparcia się, z każdego mojego grzechu.

A teraz, gdy ta Wielka Noc się już skończyła, niech trwa Wielki Dzień! Dzień nadziei dla mnie i dla ciebie! Nasze Życie zmartwychwstało!

Więc żyjmy!


 

PS:

Serdeczne, choć może nieco spóźnione, życzenia błogosławionych Świąt Zmartwychwstania!

środa, 28 marca 2012

Nigdy nie zagubić siebie

"Król Nabuchodonozor powiedział: Czy jest prawdą, Szadraku, Meszaku i Abed-Nego, że nie czcicie mojego boga ani nie oddajecie pokłonu złotemu posągowi, który wzniosłem? Czy teraz jesteście gotowi - w chwili gdy usłyszycie dźwięk rogu, fletu, lutni, harfy, psalterium, dud i wszelkiego rodzaju instrumentów muzycznych - upaść na twarz i oddać pokłon posągowi, który uczyniłem? Jeżeli zaś nie oddacie pokłonu, zostaniecie natychmiast wrzuceni do rozpalonego pieca. Który zaś bóg mógłby was wyrwać z moich rąk?"

Czy to prawda, że nie robicie tego co wszyscy? Czy to prawda, że jesteście inni niż wszyscy? Że nie boicie się myśleć inaczej, żyć inaczej, inaczej czuć? Macie odwagę sprzeciwić się światu? Jesteście młodzi, macie życie przed sobą. Macie wybór – dostosujcie się, zapomnijcie o tym jak żyliście kiedyś. Zapomnijcie o tym, co było kiedyś dla was tak bardzo ważne. Poddajcie się, a będziecie żyć. Bądźcie tacy jak my. Znajdziecie też moją łaskawość, dam wam wszystko. Będziecie żyć całą pełnią! Możecie też wybrać inaczej. Możecie dalej czcić te wasze śmieszne wartości, dalej śnić wasze sny. Ale będziecie sami. Zupełnie sami, bo inni was wyszydzą i wyśmieją. Traficie w ogień, i wszystko spłonie. Nie będzie przyjaciół, imprez, śmiechu. Niczego nie będzie. Oprócz ognia i śmierci. Co wybieracie?

I trzej młodzieńcy z Księgi Daniela dokonali wyboru: "Szadrak, Meszak i Abed-Nego odpowiedzieli, zwracając się do króla Nabuchodonozora: Nie musimy tobie, królu, odpowiadać w tej sprawie. Jeżeli nasz Bóg, któremu służymy, zechce nas wybawić z rozpalonego pieca, może nas wyratować z twej ręki, królu! Jeśli zaś nie, wiedz, królu, że nie będziemy czcić twego boga, ani oddawać pokłonu złotemu posągowi, który wzniosłeś."

Oni wybrali ogień. Choć przecież mogli wybrać inaczej, łatwiej, przyjemniej. I ogień otrzymali, w ogień ich rzucono. A później przekonali się, że choć piec był rozpalony siedem razy mocniej niż było trzeba by zabić człowieka, śmierci w nim nie było. Było życie, i była chwała! Zachowali wszystko co tak bardzo szanowali, i zyskali cudowne życie. A także godność i dumę.

A dziś… Dziś jest tak samo. Bo świat się nie zmienił. I ty, i ja słyszymy to samo pytanie, które usłyszeli młodzieńcy z Księgi Daniela. I musimy dokonywać wyboru – ogień odrzucenia, wyśmiania, samotności… Lub zdrada, przyłączenie się do tłumu tekturowych postaci.
Ich było trzech, trzem chyba jest łatwiej… Łatwiej wejść w ogień wiedząc że obok jest ktoś, kto czuje, myśli i kocha tak jak ja. Potężne płomienie wydają się wtedy mniejsze, mniej ważne. Dwóch, trzech przeciw całemu światu – to się da zrobić!

Przede mną wybory – wierność lub zdrada. Każdego dnia. I każdego dnia staję naprzeciw płomieni. Kiedyś było kilka osób, które stały obok. Myślałem że czuli tak jak ja, myśleli tak jak ja… I może naprawdę tak było. A może zupełnie inaczej. W każdym razie odwrócili się i odeszli. Ale ja nie chcę odejść, choćbym sam musiał wchodzić w te płomienie. Nie chcę zdradzić. Bo te płomienie, choć tak przerażające, nie przyniosą mi śmierci, lecz prawdziwe życie. PRAWDZIWE ŻYCIE! Wejdę w nie, choćby nawet sam!

"trzeba być prawdziwym, nie stać z kłamstwem na ustach
aby móc patrzeć w oczy i nie wstydzić się odbicia z lustra
wszystkie sprawy w życiu to decyzja własna
a co to mnie obchodzi, że ktoś bierze mnie za błazna
choć los ustawił nas na różnych polach szachownicy
ołowiane żołnierzyki i prawdziwi zawodnicy
co się dla mnie liczy…"

 
 

PS:

http://www.youtube.com/watch?v=_Wh9cSA_2sc

niedziela, 25 marca 2012

Gdy umierają marzenia

I gdzie jest to szczęście? Gdzie to życie, które miało być tak wspaniałe?

Z Szymonem Piotrem było łatwo, choć nie miał on łatwego charakteru.
Szara, brudna łódź. Brudne, cuchnące sieci. Szare, brudne i smutne życie. Ale w sercu Szymona Piotra była tęsknota za czymś innym, czymś prawdziwym i pięknym. Były piękne i kolorowe sny, były marzenia. Jego życie było beznadziejne, ale ogień w sercu płonął. Wystarczyło więc jedno krótkie zdanie Pana "choć ze mną", by zapłonęło całe życie. Wystarczyło jedno spojrzenie w Jego oczy, by Szymon odwrócił się od całej tej szarości i beznadziei, by stał się Piotrem. By zacząć żyć naprawdę. Spotkał Boga i znalazł Życie.

W Ewangelii był jeszcze jeden Szymon. Takie samo imię, podobny los. Zamiast szarej łodzi – szara ziemia uprawnego pola. Zamiast cuchnących sieci – cuchnąca gnojówka. Ale to tylko szczegóły, nieistotne drobiazgi. Bo życie tego Szymona było tak samo smutne i beznadziejne. Tak samo bezsensowne i bezcelowe. Dwa żywe trupy, o tym samym imieniu. Jeden nad jeziorem Genezaret, drugi na polu nieopodal Cyreny. Marzenia pierwszego z nich się spełniły, Życie weszło w jego smutny i szary świat i zabrało go ze sobą, daleko od sieci i beznadziei. A co z tym drugim, tym z Cyreny? Czy jego losem Bóg się nie przejmował?

A może to on sam przestał się przejmować? Może za często, za długo patrzył w ziemię. Tak często i tak długo, że zapomniał jak wygląda świat? Może przestało go obchodzić, jak piękne może być nocne niebo pełne gwiazd, bo po całym dniu pracy plecy tak go bolały, że już mu się nie chciało wyprostować i w to niebo spojrzeć? Może zamiast marnować czas na jakieś głupie marzenia o nie wiadomo czym wolał iść spać, bo jutro rano trzeba znów wstać i iść na pole? Gdyby Jezus tamtego dnia, zamiast do Szymona znad jeziora Genezaret poszedł do Szymona z Cyreny, gdyby to do niego powiedział "choć ze mną", co by usłyszał? Nie mam czasu? Nie przeszkadzaj mi, ja tu mam swoje życie, swoją robotę. Skończ z tymi opowieściami dla naiwnych marzycieli, tu jest prawdziwe życie. Szare, brudne, cuchnące gnojówką – prawdziwe… Czy Szymon z Cyreny w ogóle oderwał by swój wzrok od ziemi, by spojrzeć w oczy Jezusowi? Serce umarło, ogień zgasł.

Trzy lata później jednak się spotkali. Na drodze. Szymon wracał zmęczony z pola. Oczy wbite w ziemię, myślami przy misce z zupą. Jak zawsze, jak co dnia. Było jakieś zbiegowisko, kogoś mieli krzyżować. Jakiegoś Mesjasza, cudotwórcę. Coś tam o Nim kiedyś słyszał. Nawet widział Go wcześniej raz czy dwa. Ale co go to mogło obchodzić, kolejny opowiadacz bajek i tyle. Zupa na stole była ważna, nie jakieś opowieści. I łóżko, bo jutro znowu trzeba do roboty. Mesjasz za niego pola nie obsieje, obiadu nie ugotuje. Szedł więc Szymon spokojnie do domu. I doszedł by, gdyby nie ci przeklęci żołnierze. Chwycili go, powlekli w stronę Skazańca, kazali chwycić jeden koniec belki. Była taka ciężka, taka poniżająca. I tak śliska od krwi. Ta krew… Kiedy poczuł ją na swoich dłoniach, poczuł że musi spojrzeć. Musi podnieść wzrok, i spojrzeć na Tego, który trzymał drugi koniec drewnianego pala. Słyszał Jego ciężki oddech, słyszał nawet bicie Jego serca! Ta krew była taka… czerwona. Taka świeża i gorąca. Tak inna niż to szare błoto, które oglądał na co dzień! Podniósł więc głowę i spojrzał w Jego oczy. I cały świat stał się świeży i gorący, jak ta krew. I serce Szymona obudziło się z koszmarnego snu.

Może nie było dla tego człowieka innego ratunku. Może tylko ten krzyż mógł go obudzić. Bo czasem słowa, nawet najpiękniejsze, to zbyt mało. Kiedy serce umrze, kiedy człowiek zapomina jak się marzy, kiedy przestaje tęsknić za Życiem, Życie przychodzi i daje krzyż. Ostatnią szansę na przebudzenie.

Ewangelia nie mówi, jak dalej potoczyło się życie Szymona z Cyreny. Ale ja wierzę, bardzo chcę wierzyć, że człowiek który usłyszał bicie serca Boga tak bardzo blisko siebie, nie będzie mógł zapomnieć.

Szymon z Cyreny nie był gorszy czy mniej ważny od tego znad jeziora Genezaret. Może był słabszy, może głupszy. Jezus przechodził obok niego kilka razy… I jemu właśnie poświęcił kilka z ostatnich minut swego ziemskiego życia. I dał mu do potrzymania swój krzyż, by pokazać jak bardzo go kocha. By mu przypomnieć, że życie może być inne.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Crux Sacra Sit Mihi Lux, Non Draco Sit Mihi Dux

Zawołał ktoś z tłumu:
"Nauczycielu, przyprowadziłem do Ciebie mojego syna, który ma ducha niemego. Ten, gdziekolwiek go chwyci, rzuca nim, a on wtedy się pieni, zgrzyta zębami i drętwieje. Powiedziałem Twoim uczniom, żeby go wyrzucili, ale nie mogli.(…) Lecz jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam! Jezus mu odrzekł: Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy. Natychmiast ojciec chłopca zawołał: Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!"

Dziś może bardziej blogowo, bardziej osobiście… Bo i te Słowa Ewangelii jakoś tak mocno czuję w swoim sercu. Jako do mnie osobiście kierowane przez Pana.
Rozumiem, co musiał czuć ten ojciec, bezskutecznie szukający ratunku dla swego dziecka. Rozumiem, co musieli czuć uczniowie Jezusa, całym sercem pragnący udzielić pomocy. Bezradność.
Bezradność, która w sercu ojca rodziła rozpacz. Bezradność, która w sercach uczniów rodziła głęboki wstyd i zwątpienie.
Rozumiem to dobrze, bo tak często czuję podobnie.
Ludzie mówią do mnie "Ojcze". Przychodzą do mnie jako do ucznia Jezusa, do apostoła. Przychodzą ze swoim nieszczęściem, przygnieceni i zniewoleni mocą ducha nieprawości, szatana. Patrzą na mnie jak na ojca i jak na apostoła, a ja tak często nie potrafię im pomóc. Choć przecież wierzę. Wierzę, tyle razy własnymi oczyma oglądałem cuda. Wierzę, ale… No właśnie. Niech mi tej wiary wystarczy przynajmniej na tyle, bym Jego umiał prosić o jej pomnożenie. Jak ten ojciec z Ewangelii. Do czynienia cudów wiary mam zbyt mało. Ale wierzę na tyle, by się modlić.
I ciebie o modlitwę proszę. O modlitwę za mnie, i za tych, za których ja się modlę. Bo duch nieprawości, szatan, jest pośród nas i działa.
"Dlaczego my nie mogliśmy go wyrzucić? Rzekł im: Ten rodzaj można wyrzucić tylko modlitwą /i postem/." I o to cię dziś proszę – o twoją modlitwę i post.

środa, 15 lutego 2012

Sam pośród cieni

Czym się różni człowiek od drzewa? Różni się? A może jednak nie aż tak bardzo? Oczywiście, drzewo i człowiek to nie to samo, ale… Widzisz różnicę?

To drzewo, które mijasz każdego dnia – rośnie sobie przy chodniku, pamiętasz je? Nie, nie pamiętasz. Nie wiesz o które mi chodzi, przecież jest ich tyle… Tyle drzew, jedno tak bardzo podobne do drugiego. A przecież każde jest inne. Każde ma swoją historię, swoją własną. To o którym ci mówię, też ma swoją. Kiedyś ktoś je tam zasadził, dawno temu. A potem mijały lata, zmieniały się pory roku. Drzewo wiosną wypuszczało pąki, jesienią zrzucało liście i zapadało w zimowy sen. To bardzo konkretne drzewo, z własną historią. Ty mijasz je codziennie, ale tej historii nie znasz. Bo cóż cię ona może obchodzić. To przecież drzewo. Widzisz je, omijasz, nie wpadasz na nie. Widzisz, lecz nie dostrzegasz. To przecież tylko drzewo.

A ludzie? Mijasz ich każdego dnia, idąc tym samym chodnikiem przy którym rośnie drzewo. Co dzień tak wielu. I każdy inny. Widzisz ich, przecież na nich nie wpadasz. Omijasz, i idziesz dalej. Każdy jest inny, każdy ma swoją historię której nie znasz. I której znać nie chcesz, bo co cię to może obchodzić. Przecież to tylko drzewa. Nie, nie drzewa, ludzie. Ludzie, drzewa - tak trudno odróżnić…

"Jezus i uczniowie przyszli do Betsaidy. Tam przyprowadzili Mu niewidomego i prosili, żeby się go dotknął. On ujął niewidomego za rękę i wyprowadził go poza wieś. Zwilżył mu oczy śliną, położył na niego ręce i zapytał: Czy widzisz co? A gdy przejrzał, powiedział: Widzę ludzi, bo gdy chodzą, dostrzegam ich niby drzewa. Potem znowu położył ręce na jego oczy. I przejrzał /on/ zupełnie, i został uzdrowiony; wszystko widział teraz jasno i wyraźnie."

Czy człowiek różni się od drzewa? Widzisz różnicę? Widzisz ludzi? A może nie widzisz, jak wielu nie widzi. Może widzisz ich oczyma ciała, tak jak widzisz drzewa. Widzisz, lecz nie dostrzegasz. I jesteś sam. Sam pośród lasu cieni. Sam.

Ale to przecież tylko złudzenie. To tylko choroba. On może cię wyleczyć. Jeśli pozwolisz, by wziął cię za rękę i poprowadził… gdzieś. I zrobił z tobą coś, czego nie rozumiesz. Jeśli Mu zaufasz, już dłużej nie będziesz sam.

poniedziałek, 13 lutego 2012

A mieszkanie jego będzie poza obozem

"Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: Nieczysty, nieczysty! Przez cały czas trwania tej choroby będzie nieczysty. Będzie mieszkał w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem."

Pewnego dnia do Jezusa podszedł trędowaty. Był więc bardzo odważny… Albo może nie miał już nic do stracenia. Przecież i tak już umierał. Choć nie, śmierć była by lepsza. Śmierć była by łaską, odpoczynkiem po męce, wyzwoleniem. Bo ile można tak żyć, jak zwierzę wygnane na pustkowie. Pośród dzikich psów i szakali, siedzący w jakiejś norze. Sam, odrzucony przez wszystkich. W oczach ludzi obrzydliwy i godny litości. Uciekali na jego widok. Zakrywali z obrzydzeniem swoje oczy, odwracali się… Wszyscy. I chyba mieli rację. Bo przecież był trędowaty, był obrzydliwy i cuchnący. Był ohydny, i był zagrożeniem dla innych. "Nieczysty, nieczysty"… To dobrze, że wygnali go na pustynię. I tak nie potrafiłby żyć pośród nich. Nie mógłby znieść już dłużej tego obrzydzenia na ich twarzach, gdy na niego patrzyli. Tego, jak odwracają głowy, by nie widzieć, by nie czuć smrodu jego gnijącego ciała. Tego, jak omijają go szerokim łukiem, by coś z niego na nich nie przeszło, nie skaziło ich.

Był sam, i czekał na śmierć. Ale śmierć nie przychodziła, nie chciała wziąć go w objęcia, przytulić, uciszyć trzepoczącego się w piersi serca. Nawet śmierć go nie chciała, nawet ona go omijała. Ale Jezus przechodził, ten cudotwórca z Nazaretu. Dziwny człowiek… Nie uciekł, nie odpędził go, rzucając kamieniem – jak rzuca się w stronę parszywego psa. On stanął i patrzył. Patrzył jak na człowieka, nie jak na gnijące ścierwo. Jak na człowieka… Od tak dawna nikt tak na niego nie patrzył. A potem stał się cud. Podszedł bliżej, chwycił go za rękę, "bądź oczyszczony" – powiedział. I stało się! "Idź do miasta, pokaż się kapłanom, pokaż się ludziom. Stań przed nimi z podniesioną głową. Już nie jesteś nieczysty. Nie musisz uciekać, nie musisz się chować. Już nie cuchniesz, nie gnijesz. Jesteś piękny!" – mówił dalej Jezus. A piękny, zdrowy człowiek pobiegł. I stanął przed ludźmi, a oni go przyjęli!

Tego dnia wielu jeszcze pobiegło szukać Jezusa na pustyni. "A ludzie zewsząd schodzili się do Niego", jak napisał ewangelista Marek. Bo wielu było trędowatych 2 tysiące lat temu. I wielu jest dzisiaj. Może nie chorych na ciele, lecz na sercu i duszy. Bardzo wielu…

Nieczysty, nieczysty… Mieszkanie jego będzie poza obozem. Będzie sam. Nie waży się stanąć przed ludźmi. Wielu słyszy te słowa, jak brzmią nieustannie gdzieś w sercu. I są sami. Nieczyści, cuchnący, obrzydliwi, wzbudzający litość i odrazę. Może i ty…?

Źródła tej choroby mogą być różne. Może sam sobie jesteś winny. Może sam wyhodowałeś w sobie ten duchowy trąd. Może zrobiłeś coś, czego nie wolno ci było zrobić. Zgrzeszyłeś. I teraz tak trudno ci spojrzeć w oczy drugiemu człowiekowi i swojemu Bogu. Tak trudno ci stanąć przed lustrem, spojrzeć w oczy samemu sobie… A może odziedziczyłeś tę chorobę. Może po ojcu alkoholiku, którego zawsze tak bardzo się wstydziłeś przed całym światem? A może rodzice byli w sumie dobrymi ludźmi, ale tak bardzo niezaradnymi… I bieda była w domu. Zawsze i wszędzie byłeś gorszy, brzydszy, naznaczony? A może to ten zgniły świat zafundował ci taką chorobę duszy, może ktoś kiedyś bardzo cię skrzywdził… Różnie mogło być. Teraz to w sumie nie jest ważne. Ważne jest to "nieczysty, nieczysty", wciąż rozlegające się w twym sercu. To przeklęte słowo, które nie pozwala ci stanąć przed ludźmi jako równy im w godności. Piękny i ważny. Ten głos w duszy, który wciąż ci przypomina, że jesteś gorszy, cuchnący, obrzydliwy. I to, że jesteś sam. Bo "mieszkanie jego będzie poza obozem".

Tak nie musi być. Może być tak, jak w dzisiejszej Ewangelii. Może stać się cud. Jeśli zrobisz to, co zrobił trędowaty z Ewangelii. "Pewnego dnia przyszedł do Jezusa trędowaty i upadając na kolana, prosił Go: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić." Podejdź do Jezusa. Nie bój się, podejdź. Byle prawdziwy. Taki, jaki jesteś. Niczego nie udawaj, nie chowaj tej gnijącej rany pod pięknym płaszczem. Stań przed nim nagi, w pełnej prawdzie o sobie. Niczego nie ukrywaj. A później wyznaj wiarę. Nie w to, że On jest. Wyznaj wiarę w to, jaki On jest. Jest dobry. Kocha cię. Nie odwraca się od ciebie, nie razi go to jaki jesteś. Nie śmieje się z ciebie.

Podejdź do kraty konfesjonału, i niech stanie się cud. A później zaczniesz żyć!


 

niedziela, 5 lutego 2012

Najszczęśliwszy z ludzi

"Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? Czy nie pędzi on dni jak najemnik? Jak niewolnik, co wzdycha do cienia, jak robotnik, co czeka zapłaty. Zyskałem miesiące męczarni, przeznaczono mi noce udręki. Położę się, mówiąc do siebie: Kiedyż zaświta i wstanę? Lecz noc wiecznością się staje i boleść mną targa do zmroku. Czas leci jak tkackie czółenko i przemija bez nadziei."

Prawda.
W każdym słowie, w każdym zdaniu prawda o nas.
I ja i ty o tym wiemy. I On, wszechmogący i dobry Bóg też to wie. Wie, że los człowieka to ból, łzy i pot ciężkiej pracy. Przecież to On właśnie kazał prorokowi napisać te słowa. Bóg wie jak cierpisz, co czujesz. Zna twoje serce lepiej niż ktokolwiek na świecie – jest przecież wszechmocnym Bogiem!

No właśnie – wszechmocnym, wszechmogącym… To przecież znaczy, że wszystko może! Wszystko! Przecież skoro doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak cierpisz, może ci pomóc! Może zrobić to, co zrobił w dzisiejszym fragmencie Ewangelii: "Teściowa zaś Szymona leżała w gorączce. Zaraz powiedzieli Mu o niej. On podszedł do niej i podniósł ją ująwszy za rękę, tak iż gorączka ją opuściła". A kobieta wstała, i zabrała się do roboty. To było takie proste: podszedł do cierpiącej, może nawet umierającej kobiety, wziął ją za rękę, podniósł… A ona poszła gotować obiad. Jakby nigdy nie chorowała. To było dla Niego takie proste… Jezus jej pomógł, a tobie? A nam? A my wciąż prosimy, i wciąż nic. Albo prawie nic. Bo nawet jak wysłucha, kiedy zdejmie z naszych pleców jeden krzyż, to na to miejsce pojawia się zaraz następny, albo nawet dwa… Dlaczego tak?
Ciekawe jak dalej potoczyły się losy teściowej Szymona. Chorowała jeszcze? Czy może już zawsze była zdrowa. Umarła? A może żyje gdzieś w Izraelu po dziś dzień! Nie, chyba umarła. I pewnie przedtem jeszcze dużo cierpiała. Bo tak to jest z tym naszym życiem – do bojowania podobny byt człowieka. A czas leci jak tkackie czółenko i przemija bez nadziei… Umarła. Jak i każdy z nas w końcu umrze. Może to dlatego Bóg nie odpowiada na każde nasze stęknięcie w stronę nieba? Może to właśnie dlatego Bóg czasem wydaje się nieczuły na nasze ziemskie cierpienie? Bo nawet gdyby uczynił dla ciebie cud, dzisiaj usunął spod twoich nóg wszelkie kłody, wszystko poukładał, wyleczył z każdej choroby ciała – w sumie jaki by to miało sens? Boli cię noga? On uleczy… I co dalej. Zaboli druga. Albo dostaniesz rozwolnienia. Ile można tak się bawić? Jaki sens tego? Przecież i tak już niedługo nad każdym z nas zamkną wieko trumny, przysypią ziemią. Tak, a na koniec na grobie postawią krzyż – nieodłączny. Może zamiast bawić się w dawanie nam małego "szczęścia", takiego na 5 minut, Bóg chce dać nam szczęście prawdziwe? Może zamiast załamywać ręce nad każdym naszym westchnieniem czy stęknięciem, chce dla nas czegoś naprawdę pięknego?

Jak myślisz, czy Jezus był szczęśliwym człowiekiem? Bo przecież był (teologia mówi, że nadal jest) prawdziwym człowiekiem. Takim z krwi i kości, jak każdy z nas. Czy był szczęśliwy? Ja myślę, że tak. Nawet jestem tego pewien – to najszczęśliwszy z ludzi. Ten, którego z jednego miasta przeganiali jako sługę belzebuba, by w innym otoczyć nieprzebranym tłumem żebrzącym o litość i uzdrowienie – nie dając nawet chwili na posiłek. Ten, który zmęczony ciężką pracą i wędrówką nie miał nawet gdzie głowy skłonić by odpocząć. Ten, którego zdradzili i opuścili przyjaciele, gdy najbardziej ich potrzebował. Ten, który na koniec poczuł co to krzyż – nie jakiś metaforyczny, jak te nasze. Prawdziwy, drewniany, ciężki. Z żelaznymi gwoździami wbitymi w ciało. On był najszczęśliwszym z ludzi. I takiego prawdziwego szczęścia pragnie dla nas.
Jak ten dar przyjąć z Jego ręki? Jak się nauczyć być tak szczęśliwym? Tego ci nie powiem, to musicie załatwić między sobą. Mogę ci tylko troszkę podpowiedzieć – słowami dzisiejszej Ewangelii: "Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił."
Jezus, człowiek z krwi i kości, zmęczony po całym dniu ciężkiej pracy, gdy wszyscy jeszcze spali, wstał i poszedł się modlić. Gdy jeszcze było ciemno, On już zatopił się w miłości Swego Ojca. A kiedy wzeszło słońce, kiedy ludzie otworzyli oczy, kiedy znów otoczył go jęczący i stękający tłum ludzi którzy chcieli by ich uzdrawiał – miał siłę i ochotę by z nimi być. Miał siłę, by zwyciężyć świat.

Otwórz Ewangelię, czytaj i módl się… Niech Prawdziwa Miłość cię wypełni – a znajdziesz prawdziwe szczęście.

PS:

A i za mnie się pomódl. Bym mógł, chciał i potrafił głosić Ewangelię. "Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku. Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii!" – to z dzisiejszego drugiego czytania.

sobota, 7 stycznia 2012

Kolęda…

Chciałbym coś napisać, ale nie mam siły. Proszę więc wszystkich szanownych Czytelników o modlitwę, żebym dożył do końca ;)

I jeszcze piękny fragment Pisma, ku pokrzepieniu serc:

"Wy, dzieci, jesteście z Boga i zwyciężyliście ich, ponieważ większy jest Ten, który w was jest, od tego, który jest w świecie. Oni są ze świata, dlatego mówią tak, jak [mówi] świat, a świat ich słucha. My jesteśmy z Boga."