środa, 1 grudnia 2010

Już trzy dni trwają przy Mnie

Kolejny adwentowy dzień. Kolejny dzień wpatrywania się w niebo, wyglądania czy Oblubieniec nadchodzi.
To wyjątkowy czas. Jakoś chce się podjąć pracę nad sobą, chce się coś w sobie zmieniać. Kolejny raz adwent. Kolejna raz nadzieja, że tym razem coś się uda… Bo przecież jest o co walczyć. I wydaje się, że jest sens w tym, by taką walkę podejmować. Przecież innym się udało. Przecież Jezus im pobłogosławił.

"Jezus przyszedł nad Jezioro Galilejskie. Wszedł na górę i tam siedział. I przyszły do Niego wielkie tłumy, mając z sobą chromych, ułomnych, niewidomych, niemych i wielu innych, i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił. Tłumy zdumiewały się widząc, że niemi mówią, ułomni są zdrowi, chromi chodzą, niewidomi widzą. I wielbiły Boga Izraela."

Niemi mówią, ułomni są zdrowi, chromi chodzą, niewidomi widzą… Może i mnie pobłogosławi? Może nareszcie coś we mnie uda się zmienić?
Tylko że tyle razy z podobną nadzieją zaczynałem. I tyle razy brakowało sił, by dzieła dokończyć. Bo walka ze sobą, z własną słabością jest chyba najtrudniejsza. Zwyciężyć siebie samego… to jakby próbować spojrzeć na tył własnej głowy, jakby próbować podskoczyć wyżej własnego pępka. To tak, jakby wąż próbować siebie samego połknąć, poczynając od końca swego ogona.
Sam siebie nie pokonam.

Muszę jednak walczyć, choć wiem że mam za mało sił. Bo ile włożę w tę walkę, tyle będzie pobłogosławione. Jeśli włożę całego siebie, to – choć to niewiele – On pobłogosławi i uczyni cud. Bo to dobry Pan, z sercem pełnym litości.

"Jezus przywołał swoich uczniów i rzekł: Żal Mi tego tłumu! Już trzy dni trwają przy Mnie, a nie mają co jeść. Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby kto nie zasłabł w drodze. Na to rzekli Mu uczniowie: Skąd tu na pustkowiu weźmiemy tyle chleba żeby nakarmić takie mnóstwo? Jezus zapytał ich: Ile macie chlebów? Odpowiedzieli: Siedem i parę rybek. Polecił ludowi usiąść na ziemi; wziął siedem chlebów i ryby, i odmówiwszy dziękczynienie, połamał, dawał uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, a pozostałych ułomków zebrano jeszcze siedem pełnych koszów."

Włożę w ten adwent te swoje kilka chlebów i rybek, tę odrobinę na którą mnie stać. A On to rozmnoży, jeśli będę przy Nim trwał. Jeśli dam wszystko co mam, On uczyni z tym cud. I wystarczy. Wystarczy nam Jego łaski!

niedziela, 28 listopada 2010

Marana tha

Pamiętam jak którejś nocy spojrzałem w niebo. To była ciepła, letnia noc w górach.
Wiele razy w swoim życiu spoglądałem w nocne niebo. W tę czarną otchłań, usianą bezlikiem jasnych drobinek ognia… Wiele razy spoglądałem na nocne niebo nad Szczecinem. I choć znałem już dobrze ten widok, to wciąż podziwiałem jego piękno. Ale…
Tamtej nocy było tak, jakbym zobaczył je pierwszy raz w życiu. Niby to samo, a jednak zupełnie inne. Stałem sobie pewnej letniej nocy w górach, nad moją głową otchłań wypełniona ogniem, na twarzy delikatny podmuch ciepłego wiatru, w uszach cichy szum lasu… Piękne wspomnienie.

Mam więcej takich pięknych wspomnień: wieczorny spacer plażą, gdy morze płonie czerwienią zachodzącego słońca; później kąpiel, gdy pada deszcz a morze wydaje się cieplejsze niż powietrze i nie chce się wychodzić z wody. Pamiętam piękne miejsca, które widziałem. Pamiętam wspaniałych ludzi, których spotkałem.
Mam wiele pięknych wspomnień, i świadomość że mógłbym mieć ich jeszcze więcej. Bo to piękny świat, co by nie mówić. Jest piękny, a ja go tam mało jeszcze poznałem.

Oto rozpoczynamy Adwent. Czas radosnego oczekiwania. Otwieram więc tę wyjątkową, adwentową Księgę. Księgę Apokalipsy. Otwieram by przeczytać, na co mam czekać z taką radością, czego z takim zapałem wypatrywać, o co się modlić… I czytam. Morze stanie się krwią. Gwiazdy zgasną. Słońce i księżyc runą, mówi Pan. Lasy spłoną. Niebo znad naszych głów zostanie zwinięte. Ziemia pod naszymi stopami zostanie zniszczona, mówi Pan. Czekajcie z nadzieją. Czekajcie z radością, mówi Pan.

To jest ten nasz Adwent, nasze radosne oczekiwanie? Na co mam czekać? Aż niebo, jedno z moich pięknych wspomnień, zostanie zwinięte jak stary dywan i rzucone w kąt? Aż morze, las, cała ziemia, zostaną zabrane spod moich stóp i ciśnięte w niebyt? Mam czekać z radością, by to wszystko co znam, co kocham, moje wspomnienia i moje niespełnione marzenia zostały rozdarte na strzępy i zmienione w nicość? Na to mam czekać z radością?

"Rozumiejcie chwilę obecną: teraz nadeszła dla was godzina powstania ze snu. Teraz bowiem zbawienie jest bliżej nas, niż wtedy, gdyśmy uwierzyli. Noc się posunęła, a przybliżył się dzień."

Nadchodzi godzina przebudzenia ze snu.
To piękny sen. Jest w nim pełne gwiazd niebo. Jest ciepła, letnia noc. Jest spacer po plaży i zachód słońca. Są w tym śnie piękne miejsca i wspaniali ludzie.
Ale czas się już obudzić. Bo rzeczywistość jest o niebo piękniejsza, o całe Niebo!

I chociaż pokochałem to wszystko, co mnie teraz otacza, bo jest dziełem Bożych dłoni, chcę się obudzić. Chcę zobaczyć Pełnię, nie tylko odbicie. Chcę prawdziwego życia, nie tylko snu. Choćby nawet był piękny.

Noc się posunęła, przybliża się dzień! Marana tha!