poniedziałek, 12 grudnia 2011

Jezusowa zagadka. Skąd pochodził chodził chrzest janowy?

Czy może być tak, że Bóg nie będzie chciał rozmawiać z człowiekiem? Czy może się tak zdarzyć, że dobry Bóg odwróci się do człowieka plecami? Czy może być w człowieku takie coś, co może do tego doprowadzić?

Obawiam się, że istnieje takie coś. To obłuda, zakłamanie.

"Gdy Jezus przyszedł do świątyni i nauczał, przystąpili do Niego arcykapłani i starsi ludu z pytaniem: Jakim prawem to czynisz? I kto Ci dał tę władzę? Jezus im odpowiedział: Ja też zadam wam jedno pytanie; jeśli odpowiecie Mi na nie, i Ja powiem wam, jakim prawem to czynię. Skąd pochodził chrzest Janowy: z nieba czy od ludzi? Oni zastanawiali się między sobą: Jeśli powiemy: z nieba, to nam zarzuci: Dlaczego więc nie uwierzyliście mu? A jeśli powiemy: od ludzi - boimy się tłumu, bo wszyscy uważają Jana za proroka. Odpowiedzieli więc Jezusowi: Nie wiemy. On również im odpowiedział: Więc i Ja wam nie powiem, jakim prawem to czynię."

Obłuda, zakłamanie… Gdy człowieka prawda nie interesuje, ważne jest tylko postawienie na swoim. Gdy człowiek nawet nie bierze pod uwagę tego że prawda może mieć jakiekolwiek znaczenie.
Z takim Bóg nie rozmawia, nie miało by to zresztą sensu. Bo taki człowiek mówi to, co rozmówca chce lub "powinien" usłyszeć. Bo taki człowiek nie słyszy słów które rozmówca do niego kieruje, a tylko dźwięki którymi można się pobawić.

Jak ci faryzeusze z Ewangelii – "Oni zastanawiali się między sobą" nie nad tym, jaka była prawda o Janie Chrzcicielu – to ich w ogóle nie interesowało, nie było w nich bowiem nawet krzty wiary – oni myśleli co wygodniej odpowiedzieć, co bardziej się opłaca.

Tak blisko nam czasami do tych faryzeuszy…

czwartek, 8 grudnia 2011

Niepokalanie poczęta

"Gdy Adam zjadł owoc z drzewa zakazanego, Pan Bóg zawołał na niego i zapytał go: Gdzie jesteś? On odpowiedział: Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się."

I tak sobie rozmawiali – Adam i Bóg. Bóg pełen miłości, i człowiek z twarzą płonącą wstydem.
Człowiek nagi i brzydki, przynajmniej we własnej ocenie. Skażony grzechem i zbuntowany. Człowiek, który wybrał zło, bo tak chciał… A jednak wołał do Boga z krzaków, choć ze wstydu twarzy pokazać nie chciał. Jednak spoglądał na Boga zza zasłony liści, nie uciekł, choć podejść nie potrafił. Wewnętrznie rozdarty już do końca swoich chwil.

Adam umarł, lecz to rozdarcie pozostawił w spadku swym potomkom. Ten wewnętrzny konflikt, który z boskiego daru wolności czyni przekleństwo. To rozpaczliwe miotanie się ludzkiego serca między fascynacją złem a uwielbieniem i podziwem dla dobra.

Pożądam dobra a wybieram zło. Urzeka mnie grzech, a walczę o świętość. Chcę i nie chcę. Pragnę i nienawidzę…

Może i brzmi to nieco patetycznie, jakoś tak jak z greckiej tragedii, ale chyba wiesz o co mi chodzi. Bo jest to udziałem chyba każdego człowieka, może za wyjątkiem tych co własne sumienie zabili i pochowali. No i za wyjątkiem jej, Niepokalanie Poczętej. Ona tego strasznego rozdarcia serca nie doświadczyła. Jej grzech nie uwiódł, nie pociągnął swym urokiem, by potem porzucić nagą w krzakach. Ona była szczęśliwa, pełna łaski…

A my… My musimy walczyć.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Odpuszczają ci się twoje grzechy. Idź wyprostowany…

Tyle jest piękna wokół. Tyle dróg, którymi mógłbym pójść. Tyle miejsc, które mógłbym odwiedzić. Tyle wspaniałych rzeczy, które mógłbym zrobić. Mógłbym, tylko że… Nie mogę.

Mógłbym żyć inaczej. Mógłbym być wspaniałym, dobrym człowiekiem. Mógłbym zdobywać szczyty. Mógłbym wyjść z tego bagna, z tej szarej beznadziei… Wiem, że bym mógł. Tylko że jakoś nie mogę.

Jakoś nie mogę, choć może bym i chciał. Albo może i nie chcę, sam już nie wiem… Czasem myślę że chcę. Czasem nawet próbuję – podnoszę się z tego marazmu, z tego czegoś co otula mnie zewsząd jak jakaś szara maź, jak jakaś wilgotna i ciemna chmura beznadziejności i bezsensu. Ale zaraz się okazuje że jednak nie mogę. Bo to jest wszędzie wokół mnie. I we mnie. I nie mogę się z tego wyrwać, wyplątać, ta szarość lepi się do mnie i przenika mnie.

Tak działa grzech. Bo grzech to śmierć. To serce które bije, ale tak jakby biło w pustce, tłocząc tętnicami ciała strumienie bezsensu. To płuca, które wciąż czerpią powietrze – lecz jakby tylko dla świętego spokoju, z przyzwyczajenia. To nogi, które może by gdzieś poniosły, tylko że nie mają gdzie i po co. Grzech to żywa śmierć, paraliż.

"Pewnego dnia, gdy Jezus nauczał, siedzieli przy tym faryzeusze i uczeni w Prawie, którzy przyszli ze wszystkich miejscowości Galilei, Judei i Jerozolimy. A była w Nim moc Pańska, że mógł uzdrawiać. Wtem jacyś ludzie niosąc na łożu człowieka, który był sparaliżowany, starali się go wnieść i położyć przed Nim. Nie mogąc z powodu tłumu w żaden sposób go przynieść, wyszli na płaski dach i przez powałę spuścili go wraz z łożem w sam środek przed Jezusa. On widząc ich wiarę rzekł: Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy. […]natychmiast wstał wobec nich, wziął łoże, na którym leżał, i poszedł do domu, wielbiąc Boga."

Tyle jest piękna wokół, tyle dróg, tyle wspaniałych rzeczy. Możesz żyć inaczej. Możesz być wspaniałym człowiekiem i zdobywać szczyty. Lecz nie z pękniętym sercem. Nie wtedy, gdy grzech cię zabija. Stań przed swoim Panem, przed Uzdrowicielem. A jeśli nie możesz, jeśli nie masz sił, jeśli dotknął cię ten duchowy paraliż? Ten człowiek z Ewangelii miał szczęście, że miał tak wspaniałych przyjaciół… Ale i tobie Bóg takich daje, tylko miej w sobie mądrość by ich dostrzec.

niedziela, 27 listopada 2011

Marana Tha

Był taki czas, kiedy ludzie mogli żyć. Kiedy mogli życiem się cieszyć, a nie rozpaczliwie chwytać jego kruszyny jak tonący hausty powietrza.
Był taki czas, kiedy ludzie wiedzieli co to szczęście. Szczęście prawdziwe, nie takie jak to nasze, co w niecierpliwych dłoniach człowieczych rozpada się w pył, pozostawiając po sobie tylko wspomnienie skażone rozczarowaniem.
Był czas, gdy ludzie naprawdę żyli, i naprawdę byli szczęśliwi. Lecz ten czas dawno już przeminął. Skończył się, gdy w życiu ludzi pojawił się grzech, gdy Adam i Ewa opuścili Eden by poszukać domu na ziemi suchej i spękanej. Na ziemi, której płacić trzeba kroplami potu, łez i krwi za to, by zechciała być domem.

Raj utracony…

Adam i Ewa po wygnaniu z Edenu żyli jeszcze jakiś czas, a właściwie próbowali żyć. I próbowali być szczęśliwi: mieli dzieci, uprawiali ziemię, co rano budzili się i co wieczór zasypiali zmęczeni. Próbowali… Aż wreszcie przestali. I umarli. Bo już dłużej nie mogli tego ciągnąć, i nie chcieli. Bo to nie było życie, nie naprawdę. Bez istoty, bez sensu, bez Źródła Życia to była tylko wegetacja. Nie można było dłużej udawać. Pamiętali życie prawdziwe, to w Edenie. Pamiętali Twarz Boga. I chyba tylko dzięki tym wspomnieniom Adam miał 930 lat gdy umierał. Ale dłużej już się tego ciągnąć nie dało.

"Grzeszyliśmy przeciw Tobie i byliśmy zbuntowani.
My wszyscy byliśmy skalani,
a wszystkie nasze dobre czyny
jak skrwawiona szmata.
My wszyscy opadliśmy zwiędli jak liście,
a nasze winy poniosły nas jak wicher.
Nikt nie wzywał Twojego imienia,
nikt się nie zbudził, by się chwycić Ciebie.
Bo skryłeś Twoje oblicze przed nami
i oddałeś nas w moc naszej winy."

Adam i Ewa umarli, bo nie potrafili już dłużej żyć. I nie chcieli.

W spadku pozostawili nam dwie rzeczy: śmierć i wspomnienie. I obu tych rzeczy doświadczasz, obie nosisz w sobie. Wspomnienie, to ta dziwna tęsknota, to pragnienie życia. To ten ogień w sercu który sprawia że marzysz, że szukasz, że wciąż od nowa wyciągasz swoją dłoń by pochwycić szczęście. A śmierć – gdy spoglądasz w tę dłoń i widzisz tam tylko proch i popiół. Chcesz być szczęśliwy, lecz chyba powoli zaczynasz rozumieć że tego czego naprawdę szukasz, znaleźć nie potrafisz, że tego tu zwyczajnie nie ma... I umierasz. Wszyscy umieramy. Ale przecież nie musi tak być!

"Czemuż, o Panie, dozwalasz nam błądzić
z dala od Twoich dróg?
Obyś rozdarł niebiosa i zstąpił!"
Przyjdź Panie, bo bez Ciebie giniemy! Przyjdź, bo bez Ciebie nie da się żyć!

Tak wołamy, a Pan odpowiada – czuwajcie! Przyjdę niebawem!

Otwórz więc swoje oczy, obudź się! Nie przegap tej chwili, gdy On, twoje Życie, staje obok ciebie. Nie zmarnuj szansy.

Życie lub śmierć, wieczna tęsknota lub szczęście? Jeśli życie, jeśli szczęście – czuwaj, byś rozpoznał Twarz Boga.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Znów Jerycho

A dziś w Ewangelii znów niewidomy spod Jerycha… Często wraca ten fragment. Bo jest ważny. Kilka razy już próbowałem na tym blogu zamyśleć się nad nim. Czy więc jest sens jeszcze raz to czytać, czy jeszcze czegoś więcej ta historia może nauczyć?

A jednak nad czymś chciałbym się i dziś zastanowić… Nad tym Jezusowym pytaniem, gdy już niewidomy wykrzyczał swoje "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną", gdy już przecisnął się przez tłum, gdy apostołowie postawili go na nogi i przyprowadzili przed Jezusa.

"A gdy się zbliżył, zapytał go: Co chcesz, abym ci uczynił?"

Bez sensu. Przecież wiadomo, czego niewidomy chciał. Wiadomo czemu krzyczał i przepychał się do Jezusa. Po co to pytanie o rzeczy oczywiste?

No właśnie… Może nie zawsze oczywiste. Bo ludziom czasem się wszystko myli. Czasem nie wiedzą czego chcą, a czasem chcą źle.
Czasami człowiekowi może się pomylić ważne z nieważnym, życie z filmem, czasami człowiek może zapomnieć czego chce.

A trzeba pamiętać czego pragniemy, kim jesteśmy, kim chcemy być. Tego akurat zapomnieć nie wolno, choćby się wszystko inne waliło w proch.

Dopiero wtedy może się to kiedyś stać, jeśli będziemy pamiętać czego pragniemy. Zapewne wielu było ślepców w Jerychu. I większość z nich ślepymi umarła, pewnie niezbyt staro.

niedziela, 13 listopada 2011

talenty

Sługa poszedł do ogródka i zakopał pieniądze, które otrzymał od pana. Może za mało otrzymał? Przecież inni dostali więcej, dużo więcej. Inni mogli się wykazać – jeden otrzymał pięć talentów, drugi dwa. No i od nich tego oczekiwano, to dla tego otrzymali więcej. On dostał najmniej ze wszystkich, bo "każdemu według jego zdolności", jak powiedział pan. Więc poszedł ów sługa, i zakopał pieniądze od pana, cały talent. Bo przecież był najgorszym ze sług. I pieniędzy otrzymał najmniej ze wszystkich, najmniej… Tylko jeden talent. Więc nie warto nic robić.

Jeden talent to było 150kg złota.

A jak jest z tobą? Za mało od Boga i od życia otrzymałeś? Z tym się nic nie da zrobić? A zresztą po co, przecież i tak nikt się po tobie niczego nie spodziewa, nawet ty? Tak mało otrzymałeś, tylko jeden talent…

"Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz - w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów" – powiedział pan patrząc na sługę, któremu dał talent złota, 150kg. Sługę, który nie docenił tego co otrzymał. Który tak wiele dostał, i tak wiele stracił. A przecież mając taką fortunę, tyle można było zrobić!

niedziela, 30 października 2011

Rocznica poświęcenia kościoła. I Zacheusz.

    Mieszkał w Jerychu pewien człowiek. Miał na imię Zacheusz. Ewangelista Łukasz pisze o nim, że piastował stanowisko przełożonego celników. Zaznacza także, że był bardzo bogaty. Możemy więc przypuszczać, że cieszył się takim poważaniem, jakie tylko władza i pieniądze mogą człowiekowi zapewnić. Dziś pewnie widzielibyśmy go jako człowieka w drogim garniturze, rozpartego wygodnie na tylnym siedzeniu limuzyny… Człowiek poważny, stateczny, profesjonalny w każdym calu.

    Otóż ten właśnie człowiek, Zacheusz, wlazł na drzewo…

Trudno sobie taką sytuację wyobrazić, a jednak właśnie tak zrobił – wszedł na drzewo i siedział. Możemy zobaczyć oczyma naszej wyobraźni otwarte ze zdumienia usta ludzi obserwujących tę scenę, uszami naszej wyobraźni moglibyśmy usłyszeć szeptem powtarzane przez gawiedź komentarze i drwiny. Zacheusz być może tego nie słyszał, tłum był zbyt liczny i zbyt hałaśliwy, a on siedział na drzewie. Zapewne jednak zdawał sobie sprawę z niestosowności i nietypowości swego zachowania, był wszak człowiekiem poważnym, statecznym, profesjonalnym w każdym calu.

Dlaczego to zrobił? Tego dnia Jezus z Nazaretu, sławny prorok i nauczyciel, odwiedził Jerycho. A Zacheusz był człowiekiem ciekawym i pragnącym mądrości. Zawsze chciał wiedzieć i widzieć. Oczywiście, nie zawsze aby coś zobaczyć lub czegoś się dowiedzieć robił z siebie pośmiewisko… Gdyby tak było, jego kariera szybko by się zakończyła. Lecz tym razem musiał. Coś w sercu paliło go potężnym płomieniem, jakieś przekonanie, że być może dziś nareszcie się nie rozczaruje. Że to co zobaczy, Ten którego zobaczy, będzie spełnieniem zacheuszowych tęsknot. Bo Zacheusz zawsze gonił za mądrością, tylko że mądrość którą odnajdywał okazywała się trywialna i głupia. Dziś miało być inaczej. Wlazł więc na drzewo, siedział i patrzył – bo tej szansy nie wolno mu było zaprzepaścić.

Dziś przeżywamy rocznicę poświęcenia kościoła. Spośród wielu fragmentów Ewangelii wybrałem ten o Zacheuszu właśnie. Dlaczego? Bo gdy czytałem ten fragment, pytanie "dlaczego" wciąż plątało mi się po głowie. Dlaczego Zacheusz wszedł na drzewo, dlaczego zdecydował się zaryzykować ośmieszenie i utratę reputacji? Co czuł ten człowiek? Ciekawość? Pragnienie spotkania się z czymś, z Kimś wyjątkowym, nareszcie wartym uwagi? Cały tłum czuł to samo, lecz tylko Zacheusz wszedł na drzewo… Więc może inaczej – jak czuł, jak mocno, jakim ogniem płonęło jego serce, że zdecydował się na szaleństwo?

Wybrałem ten fragment Ewangelii na dzisiejszą uroczystość, bo podobne pytania przemykają przez mą głowę, gdy patrzę na te stare, kilkusetletnie świątynie. Gdy patrzę na te wieże – tak wysokie i strzeliste, jak gdyby miały sięgnąć samego nieba. Lub na jaśniejące feerią barw witraże w potężnych murach gotyckich katedr. Co czuli ci ludzie, bracia nasi w wierze, budowniczowie sprzed wieków? Co mieli w swych sercach, w swoich głowach? Wierzyli w tego samego Boga co my… Lecz chyba nie tak samo jak my. Kochali tego samego Boga co my, lecz chyba inaczej niż my. My, współcześni, budujemy kościoły pełne "szlachetnej prostoty". Bo Jezus był ubogim cieślą. Obracamy w dłoni każdą złotówkę, nim wydamy ją na kościół – bo Jezus był ubogi. Lub wręcz nie budujemy nic, bo przecież Bóg jest wszędzie i kościoły z cegieł Mu nie są potrzebne.

Bo Jezus był ubogi… A może to nasze serca stały się biedne? Może zwyczajnie nie ma w nas tego ognia, tego płomienia miłości który powinien trawić nasze serca? Może to dla tego zwyczajnie nie stać nas na szaleństwo naszych przodków, którzy na chwałę Boga, z szalonej miłości budowali bez dźwigów i sprzętu katedralne wieże sięgające chmur?

A jeśli nie ma w nas tego płomienia, jeśli nie stać nas nawet na te materialne znaki miłości, jeśli ta murowana świątynia wciąż za drogo, za daleko, za długo, za często, za zimno… To jak wygląda ta prawdziwa, świątynia naszych serc? Drewniana szopa, bo przecież Jezus urodził się w stajence?

"Czyż nie wiecie, żeście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? Jeżeli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście."

Niech Pan da nam szaleństwo. Szaleństwo Miłości, szaleństwo Zacheusza. A serca nasze przemieniajmy w piękne katedry, na chwałę Wszechmocnego.

poniedziałek, 3 października 2011

Jonasz

    "Pan skierował do Jonasza, syna Amittaja, te słowa: Wstań, idź…"
Jonasz – człowiek jak człowiek. Jak każdy z nas. Pewnego dnia po prostu przyszedł na świat, i życie które od Boga otrzymał chciał jakoś przeżyć. Najlepiej przyjemnie i miło, a jak się nie da w ten sposób, to przynajmniej niech będzie spokojnie. Niech będzie cicho, bezpiecznie, zwyczajnie, jeśli nie może być pięknie i radośnie.
Jonasz chciał zwyczajnie żyć, a tu Bóg do niego mówi. I każe gdzieś iść, o coś walczyć, narażać się, męczyć… Do Niniwy, wielkiego miasta? Po co? Chyba jedynie w tym celu, by zginąć. A przynajmniej zostać wyśmianym i przepędzonym.
Bał się. Bał się pogardy, śmiechu, bólu i śmierci. Ale chyba jeszcze bardziej bał się tego, że mu się nie uda, że zawiedzie. Że całe wielkie miasto Niniwa zobaczy jaki jest mały i kiepski. Że Bóg popatrzy na niego i zobaczy całą tę małą i kiepską prawdę o nim. A potem powie, że to była pomyłka by takiemu Jonaszowi dawać takie zadanie…

Wstał więc Jonasz i poszedł. Właściwie to uciekł. Bo tak było łatwiej, bezpieczniej. Bo pomyślał, że można uciec przed Bogiem, przed zadaniem, przed odpowiedzialnością i wstydem porażki. Pomyślał że uda mu się uciec przed życiem, gdy wsiądzie na okręt i popłynie nim gdzieś daleko, daleko… Lecz przed życiem uciec nie można. "Pan zesłał na morze gwałtowny wiatr, i powstała wielka burza na morzu, tak że okrętowi groziło rozbicie." Przerazili się żeglarze, przeraził się Jonasz.

Burza szalała, ludzkie serca przepełniała trwoga przed śmiercią, ładunek okrętu pochłonęły fale – a Jonasz patrzył. I wiedział czemu tak jest. To była jego wina. Miał zadanie lecz uciekł. Szukał spokoju, lecz znalazł burzę. Uciekał przed odpowiedzialnością, a skrzywdził niewinnych ludzi. Uciekał przed Bogiem życia, więc znalazł śmierć. Przyjęła go, obejmując zimnymi falami morskiej otchłani w którą go rzucono.

    Później była wielka ryba, to znaczy kolejna szansa. Jonasz ją wykorzystał, spełnił swoje zadanie a jednocześnie odnalazł to czego szukał – pokój serca i szczęście. Odnalazł szczęście w Bogu, od którego uciekał, w zadaniu którego tak bardzo się bał. Nie w czarnych odmętach morza, w które się rzucił…

    To ładna opowieść. I bardzo prawdziwa, choć to chyba tylko baśń lub legenda. Prawdziwa, bo sprawdza się w naszym życiu. Gdy uciekasz od Boga, od życia – znajdujesz śmierć. Znajdujesz ją dla siebie i sprowadzasz na innych.

    A kiedy Bóg daje szansę, wyciąga z mrocznej głębi, nie skacz tam znowu. Tych wielkich ryb nie ma tak wiele…

czwartek, 7 lipca 2011

Nie bój się, wierz tylko!

"Jezus powiedział do swoich apostołów: Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy!"

    Oto właśnie Dobra Nowina. Oto Ewangelia, którą mam głosić. Piękne Słowo…

Głosić? Czy tylko głosić? To by było łatwe, głosić tak piękne Słowo. Ludzie wszak lubią opowieści, w których chorzy są uzdrawiani, umarli wstają a złe duchy uciekają. Dać im taką opowieść, rozpalić nadzieję – i co? Uśmiechnąć się i pójść dalej?

Nie, nie tak. Ewangelię trzeba czynić. Uzdrawiać chorych, wskrzeszać umarłych, oczyszczać trędowatych i wypędzać złe duchy.

Więc przejdź pośród nas, Panie! Przejdź pośród nas, uzdrów dziecko któremu umarło serce. Dotknij trędowatego, którego już nikt nie chce, nawet on sam siebie się brzydzi. Wskrześ tego, który umarł.
Dotknij, a ja powiem – oto Słowo Boże!

Wiem, że będą działy się cuda. Modlitwa została wysłuchana.

niedziela, 26 czerwca 2011

Kto tak kocha, nie jest mnie godzien /13 Niedziela zwykła/

"Jezus powiedział do apostołów: Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je…"

Kto tak powiedział, Jezus? Ten Jezus? Ten sam, który powiedział przy innej okazji "będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego"? Jezus który przebaczył nierządnicy, który na swego ucznia powołał złodzieja, który jest miłością samą i zrozumieniem, mówi że kto kocha ojca, matkę lub własne dziecko, nie jest godzien być Jego uczniem? Nie jestem godzien za Nim iść, bo kocham rodziców, dzieci, swoje życie? Mam przestać kochać, by być Jego uczniem?

Tak, to Jezus powiedział. Bóg Miłości mówi, że moja miłość musi umrzeć. Bo jest moja. Ulepiona tak jak ja z prochu tej ziemi. Bo jest słaba i nędzna. Bo zamiast dawać szczęście, rani i rozczarowuje. Taka miłość musi umrzeć, bo to ostatnia kruszyna starego człowieczeństwa we mnie. Prawie całe już umarło, utopione w wodzie chrztu, tylko tej kruszynie umrzeć nie pozwalam. Boję się, bo to ostatnia iskra "mnie", jak zgaśnie – zmieni się wszystko. Ja się zmienię, będę kimś innym. Będę… Nim!

A wtedy miłość wróci – odmieniona i potężna. I będę kochał, lecz nie sercem ulepionym z prochu ziemi, które pęka tak łatwo jak gliniane naczynie. Będę kochał jak On, Jego miłością!


"Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć? Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie."

Musimy umrzeć, by zacząć żyć. I nie chodzi tu wcale o śmierć ciała, lecz o coś znacznie trudniejszego. Puścić to życie, którego przerażeni tak kurczowo się trzymamy. Odepchnąć się od niego mocno, jak ktoś kto uczy się pływać musi puścić wreszcie krawędź basenu, mocno się od niej odepchnąć i zaufać wodzie. Pozwolić, by go uniosła… I popłynąć nareszcie!

niedziela, 19 czerwca 2011

Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu

Stwórca gwieździstych przestworzy, potężny Jahwe, który swoim Słowem uczynił wszystko.
Przedwieczne Słowo, które było na początku. A bez Niego nic się nie stało.
Płomień, Powiew Wiatru, Tchnienie Nieskończoności, Duch przenikający głębokości Boga samego.

Ojciec, Syn, Duch Święty. Bóg Jedyny w niepodzielnej Trójcy.

    Taka jest nasza wiara. Tak wierzymy – że On jest Jeden, chociaż jest Ich Trzech. Że Trójca jest niepodzielną Jednością, choć każdy z Nich jest cały, jest Pełnią.
Tak wierzymy, choć to przecież niemożliwe. Choć to przeczy logice, choć jest ta wiara jak policzek wymierzony własnemu rozumowi. Wierzymy, choć ta wiara to jakby rzucenie w błoto całej ludzkiej mądrości i wiedzy, zdobywanej przez długie tysiąclecia. Wierzymy, choć sami czasem tej wiary się boimy. Bo jakże to wierzyć w takie rzeczy?!

    Ta właśnie wiara, wiara w Tajemnicę Trójcy, jest podstawą wiary prawdziwej. To początek wierzenia, to źródło i siła.
Bo tak naprawdę w tej wierze nie chodzi o naturę Boga, o tę odwieczną zagadkę matematyków, jak to Jeden i Jeden i Jeden razem są Jeden. Nie o matematykę czy filozofię tu chodzi. Lecz o pytanie "kim jestem, i kim nie jestem – ja, człowiek".
    Więc kim jestem? Istotą, której wiele się wydaje. Która myśli że wie, że rozumie. Istotą, która patrząc w roziskrzone niezliczonymi gwiazdami niebo, lubi pomyśleć o nieskończoności, o wieczności…
Tylko że ta nieskończoność… Właściwie jak jest duża? Ile to centymetrów? Bardzo dużo, a może nawet więcej! A wieczność? Ile trwa wieczność? Milion lat? Milion milionów? Czy więcej?

    Oto nasza ludzka mądrość. Oto potęga człowieczego umysłu. Rozum, który nieskończoność pragnie wymierzyć w centymetrach, bo inaczej pojąć jej nie może – chyba że jako puste słowo. Rozum, który wieczność pragnie przeliczyć na sekundy, bo inaczej to ładne słowo staje się dla niego tylko bezsensownym dźwiękiem… Wystarczy spojrzeć w nocne niebo by rozum, stając przecież tylko progu nieskończoności, okazał się zwykłym oszustem.

    A kim nie jestem? Nie jestem Bogiem. Ani twórcą Boga. Skoro mój rozum nie może Go pojąć, skoro myśląc o Nim gubię się i nie mogę zrozumieć, to znak i dowód na to, że mogę Mu zaufać. Że jest prawdziwy. Jestem małym stworzonkiem ukrytym w Nieskończonej Mądrości. Mogę przed Nim upaść na twarz i oddać Mu pełną podziwu cześć i chwałę.

Gdybym mógł Go zrozumieć, gdybym mógł Go opisać swoimi słowami i zmieścić w swojej głowie, nie mógłby być moim Bogiem. Za takim Bogiem bym nie poszedł.

niedziela, 5 czerwca 2011

Ostatnio trudno mi się zabrać do pisania, choć sporo mam w sercu i w głowie rzeczy, którymi chciałbym się z Wami podzielić. Pomódlcie się więc za mnie, to może jutro wieczorem w tym miejscu znajdziecie inny, nowy tekst! :)

wtorek, 31 maja 2011

Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny!

    Maryja wybrała się do krewnej swojej, Elżbiety. Poszła z pośpiechem, choć Elżbieta mieszkała w górach. Pobiegła, choć było daleko, a ona była w ciąży. A kiedy już dotarła na miejsce, wyśpiewała tę przepiękną pieśń, którą Kościół teraz wyśpiewuje Bogu każdego wieczoru…

Wielbi dusza moja Pana, raduje się duch mój w moim Bogu
Gdyż wielkie rzeczy mi uczynił, święte jest Imię Jego!

    Rozśpiewało się pełne radości serce Maryi, opowiedziało o cudach, których doświadczyło.
Rozśpiewało się u Elżbiety. Nie wobec anioła, który zwiastował tę piękną tajemnicę. Nie na modlitwie, nie w Świątyni. Nie w samotności, lecz u Elżbiety, krewnej i kochanej przyjaciółki.
    Cuda się zdarzają. Małe czy wielkie – to bez znaczenia. W niejednym pewnie sercu drzemie ukryta pieśń radości, taki mały Magnificat. Byle by tylko było przed kim ją wyśpiewać… Niech Bóg - prócz cudów - da też Elżbietę, serce wiernego przyjaciela. By było gdzie pobiec, by było przed kim serce otworzyć, by cud mógł się dopełnić szczęściem. Bez drugiego serca Magnificat nie zabrzmi…

środa, 25 maja 2011

Ja jestem krzewem winnym

Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie - o ile nie trwa w winnym krzewie - tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ten, kto we Mnie nie trwa...

poniedziałek, 23 maja 2011

Jestem bogiem?

"Na widok tego, co uczynił Paweł, tłumy zaczęły wołać po likaońsku: Bogowie przybrali postać ludzi i zstąpili do nas!"

Jakie to nasze, ludzkie… Ludziom tak często marzenia mylą się z rzeczywistością, a sny mieszają się z jawą. Trudno winić człowieka za marzenia, trudno oskarżać za piękne sny. Ileż można przecież wpatrywać się w szarość błota pod stopami, jak długo znosić w spokoju beznadziejność zwyczajności? Człowiek szuka czegoś pięknego, wyjątkowego. Czegoś, co w jego życiu będzie jak promień słońca przebijający się przez gęstą zasłonę chmur. Jak promień, który jest dowodem na to, że gdzieś ponad tą chmurną szarością jest jasny błękit nieba i pełne ciepła słońce. Każdy więc witamy z radosną nadzieją. Lecz co wtedy, gdy taki promyczek zamigocze i zgaśnie? Co wtedy, gdy nie ma on mocy rozwiać chmur na zasnutym niebie, lecz okazuje się tylko zwykłym promykiem? Gdy świat fantazji zastąpi rzeczywistość, owocem mogą być tylko gorzkie łzy i rozczarowanie. Łzy tak gorzkie a rozczarowanie tak bolesne, że człowiek który dał się porwać swoim snom albo na zawsze straci nadzieję i swoje marzenia wdepcze w szare błoto, albo na zawsze zaśnie, urojeniami zastępując życie.

    Mieszkańcy Listry zobaczyli cud – chory człowiek odzyskał zdrowie. I to za sprawą samych tylko słów Pawła. Nigdy czegoś takiego nie widzieli, nie słyszeli nawet o czymś podobnym. Radość, zachwyt, uwielbienie – oto ktoś wyjątkowy stanął pośród nich! Jesteś bogiem, naszym bogiem! Twoje słowa mają moc!
Już chcieli składać ofiary, już świątynia była gotowa. Byliby tacy szczęśliwi, gdyby Paweł do niej wszedł, gdyby w niej zamieszkał. Lecz jak długo? Ile czasu potrzeba, by z bóstwa opadły szatki świętości, by odkryła się mizerność człowieczeństwa? Kilka niewysłuchanych modlitw, może czkawka w czasie nabożeństwa, problemy z żołądkiem po ofiarniczej uczcie… Tiara boskości upadłaby z hukiem na ziemię.

    "Barnaba i Paweł, rozdarli szaty i rzucili się w tłum, krzycząc: Ludzie, dlaczego to robicie! My także jesteśmy ludźmi, podobnie jak wy podlegamy cierpieniom." To ważne słowa, prawda o której nie można zapomnieć. Bo i my czasem popełniamy ten sam błąd – za dużo sobie wyobrażamy, zbyt wiele się spodziewamy po innych ludziach, po sobie… I mnie się zdarzyło zapatrzeć się w człowieka, widzieć w nim projekcję swoich ideałów. Dostrzegać to czego nie było, nie widzieć tego co jest. Rozczarowanie i ból były tylko kwestią czasu. Zawód, że człowiek jest jaki jest. Może nawet odrzucenie tego dobra które było, ale okazało się zbyt… zwyczajne?
    A może i na mnie ktoś patrzy przez pryzmat swoich wyobrażeń? Jestem księdzem, kapłanem, kimś wyjątkowym, wybranym… I może srodze się rozczaruje, gdy okaże się że jednak jestem człowiekiem… Może patrząc na mnie, nie będzie potrafił słuchać słów Boga, którego jestem sługą? Odrzuci Mądrość i Prawdę, bo usłyszy je ze zwykłych, ludzkich ust? Oby nie. Jestem człowiekiem, ty także. A Bogiem jest On. I niech tak zostanie.

    Ktoś kiedyś zawołał "Jestem bogiem, uświadom to sobie. I ty jesteś bogiem, tylko wyobraź to sobie". Lecz tiara boskości potoczyła się po ziemi…

sobota, 23 kwietnia 2011

Zaiste błogosławiona Noc!

Była noc, gdy człowiek sprzedał Miłość za trzydzieści srebrników. Była noc, gdy przyjaciel trzykrotnie wyparł się swego Przyjaciela. Była noc, gdy Ten co zawsze miał dobre słowo i czyn dla innych został sam. Była noc i ciemność wokół, gdy się to działo.
I mrok był w sercach. Więc gdy Miłość umierała na krzyżu nawet słońce zgasło, choć to przecież było samo południe…
Była noc, gdy martwe Ciało Miłości, Ciało Przyjaciela i Mistrza spoczywało w grobie. I wydawało się, że tak już pozostanie. Że noc nigdy już nie przeminie, choćby nawet wzeszło słońce. Nocą Piotr ze swymi braćmi płakali z żalu, wstydu i samotności. Nocą Judasz odebrał sobie życie.

Tylko że Miłości nie można zabić. Miłość nigdy nie umiera, ona jest Płomieniem, co nigdy nie gaśnie. Choćby wiara ustała, choćby nadzieja umknęła spłoszona, Miłość będzie trwać!

Nocą więc Miłość opuściła swój grób. Zaiste, to Wielka Noc! Noc, która jaśnieje blaskiem potężniejszym niż blask południa. Niech więc blask tej Świętej Nocy rozjaśni Twoje ciemności. Niech jej światło pozwala Ci patrzeć spokojnie w Twoją przeszłość, w której czają się mroki złych decyzji, zdrady czy słabości, wyciskając łzy bezsilnego żalu z Twoich oczu. Niech pozwala Ci patrzeć z nadzieją w przyszłość, która przed Tobą. Niech nasze ciemności, naszą słabość, lęk i grzech rozjaśni światłość Zmartwychwstałego!

Życzę Ci błogosławionych świąt Wielkiej Nocy Zmartwychwstania! Jutro na nowo wzejdzie Słońce!


piątek, 22 kwietnia 2011

Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi

"Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic. Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego. Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie.

Wszyscyśmy pobłądzili jak owce, każdy z nas się obrócił ku własnej drodze, a Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich. Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich.

Po udręce i sądzie został usunięty; a kto się przejmuje Jego losem?"

    Tak bardzo smakowało im wino, które pili w Kanie Galilejskiej. Tak smakował im chleb i ryby, które rozmnożył dla nich na pustyni. Z takim zapałem słuchali tych pięknych i pełnych mocy słów o miłości i szczęściu, które do nich kierował. Tak się cieszyli, kiedy przywracał zdrowie im, oraz ich bliskim.
Kiedy w niedzielę wjeżdżał na osiołku do Jerozolimy, witali Go jak swego króla. Wiwatowali, śpiewali, słali przed Nim palmowe gałązki a nawet swoje płaszcze! Tak bardzo Go kochali!

    Kochali?

    Kochali, gdy dawał wino i chleb. Kochali gdy uzdrawiał. Kochali, gdy widzieli Jego ręce pełne darów. Lecz gdy zobaczyli Go w łańcuchach, gdy stanął przed nimi z pustymi rękami…
Stał i patrzył. Nie mówił nic, tylko patrzył w oczy tych, którym tak wiele dał. I czekał. Tylko że miał ręce związane i puste… Więc doczekał się tylko słów "na krzyż!" Tak wiele im dał, lecz kiedy już nie miał nic do dania, przestał być potrzebny. A "miłość" prysła jak bańka mydlana. Nawet uczniowie…
    Jeden człowiek tylko stanął w Jego obronie. Tylko jeden, i to kto… Poganin, oddający cześć bóstwom, w które nie wierzył. Agnostyk, który nie wierzył nawet w prawdę. Nie pił wina w Kanie, nie jadł chleba na pustyni, nie widział żadnego cudu. Rzymski prokurator, Poncjusz Piłat – tylko on chciał Jezusa uratować.
    Ci którzy tak wiele otrzymali, schowali dary i poszli do domu. Ten który nie otrzymał nic, zawołał "oto Człowiek!"

    Piłat nie wierzył w bogów, nie wierzył w prawdę, nic nie otrzymał. Zachwycił się jednak pięknym człowieczeństwem. Nie uratował Jezusa, przestraszył się. Lecz ja nie oceniam go surowo. On nic nie otrzymał. Komu więcej dano, od tego więcej wymagać się będzie. Komu dano mniej, od tego mniej oczekujemy.
    Wdzięczność… Podstawa człowieczeństwa, fundament miłości.

    Popatrz na krzyż. Popatrz, i przypomnij sobie jak było pięknie, kiedy On stał obok ciebie. Przypomnij sobie swoją Kanę, przypomnij sobie jak cię karmił, jak pocieszał…
A potem w swoim sercu stań obok Piłata, który nic od Niego nie otrzymał. Spójrz w oczy Piłatowi - rzymskiemu prokuratorowi, który jako jedyny wstawił się za Jezusem.

    Miłość, przyjaźń, wdzięczność… Byłeś chociaż na Jego pogrzebie?

"Po udręce i sądzie został usunięty; a kto się przejmuje Jego losem?"

wtorek, 12 kwietnia 2011

Życie… i sny.

    Błoto i słoma. Palące słońce i bat nad głową. I pogarda w oczach nadzorcy robót. Tak wyglądał każdy ich dzień w Egipcie. Od dzieciństwa po starość niewolnicza praca przy wyrobie cegieł. Albo w polu. Jeśli ktoś z nich miał szczęście, to może jako młody chłopak lub dziewczyna mógł trafić na służbę do domu egipskiego pana, lecz niewielu takie szczęście miało. Większość pracowała przy wyrobie cegieł lub na polu. Ich rodzice tak żyli, dziadkowie, no i oni. Błoto i słoma. Palące słońce i bat nad głową. I pogarda w oczach nadzorcy. Od dzieciństwa aż po starość... Życie hebrajskiego niewolnika. Życie człowieka. Bo niewolnik przecież także jest człowiekiem. I jak na człowieka przystało, miewa czasem jakieś marzenia. Takie najbardziej ludzkie, najzwyklejsze marzenia. Żeby nie było bata nad głową. Żeby nie widzieć pogardy w oczach innych. A czasem może się zdarzyć i tak, że niewolnikowi przyśni się coś naprawdę pięknego – własny dom, własny kawałek pola, własne życie i szacunek sąsiadów. Lecz kiedyś jednak trzeba się obudzić, te najpiękniejsze sny zawsze trwają tak krótko… Błoto i słoma. Bat i spojrzenie nadzorcy. Życie.

    Pewnego dnia coś jednak zakłóciło utarty od pokoleń schemat – pewien Hebrajczyk, wychowanek domu Faraona, zabił Egipcjanina bijącego niewolnika. A później wszystko zaczęło się dziać tak szybko. Pogłoski podawane z ust do ust, słowa o wolności, o własnej Ojczyźnie, o wielkiej Ucieczce. Pełna błota i słomy jawa zaczęła się mieszać z najpiękniejszymi snami. Uciekną! Otrzymają od Boga własny kraj! Sny się spełnią, a Mojżesz ich poprowadzi na ich spotkanie!

    Uciekli. Cuda działy się w Egipcie. Później wielkie morze dla nich się rozstąpiło. Ze skały popłynęła woda, a chleb sypał się z nieba. Było tak cudownie! Szli więc izraelici przez pustynię, z zapałem i radością, z płonącymi szczęściem sercami.

    Szli przez pustynię… Palące słońce nad głowami i mdły posmak manny w ustach. Już od tak dawna szli. Wokół nich pustynia, a na ich czele Mojżesz i te jego żałosne mrzonki, te jego opowieści których nie mogli już słuchać. "Podczas drogi jednak lud stracił cierpliwość. I zaczęli mówić przeciw Bogu i Mojżeszowi: Czemu wyprowadziliście nas z Egiptu, byśmy tu na pustyni pomarli?" W Egipcie mieliśmy cebulę i czosnek, i tyle ryb ile mogliśmy zjeść! I to wszystko za darmo, nasi dobrzy panowie nas karmili! Mieliśmy jedzenie i spokój, od pokoleń pięknie poukładane życie, a tu pustynia i Mojżesz! Mojżesz i pustynia! I tak każdego dnia…

    "Zesłał więc Pan na lud węże o jadzie palącym, które kąsały ludzi, tak że wielka liczba Izraelitów zmarła. Przybyli więc ludzie do Mojżesza mówiąc: Zgrzeszyliśmy, szemrząc przeciw Panu i przeciwko tobie. Wstaw się za nami do Pana, aby oddalił od nas węże. I wstawił się Mojżesz za ludem. Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu."

    Był człowiek, który oprócz nędznego życia miał też piękne marzenia i sny. Chciał czegoś więcej, chciał żyć naprawdę – nie jak biblijny niewolnik w nie swojej Ojczyźnie. Śnił o czymś pięknym, prawdziwym. A sny czasem się spełniają. Więc i on wyruszył w swoją wędrówkę przez pustynię. Były cuda, było tak pięknie – jak w jakiejś bajce. Lecz pustynia była duża. Minął jakiś czas, zmęczył się, może zniechęcił… Bo przecież ciągle trzeba iść, a horyzont dalej tak daleko. I stanął.

    A potem pojawiły się węże o jadzie palącym. Przyszła śmierć i stanęła nieopodal, czeka niecierpliwie. Mojżesz ze swoją modlitwą na pewno jest obok, bardzo blisko, ale na miedzianego węża musisz spojrzeć sam. Tego nikt za ciebie nie może zrobić. Podnieś głowę i spójrz na Niego! Może przypomną się piękne sny, może ta pustynia jednak jest do przejścia! Jeśli chcesz, możesz na Niego spojrzeć i pójść dalej!

niedziela, 10 kwietnia 2011

Jezus zapłakał…

Łazarz umarł.

A one zostały same.

Piękne słowa… Okazały się tylko słowami. Nadzieja zmieniła się w rozczarowanie.

Marta, Maria i Łazarz. I Jezus. Pojawił się któregoś dnia w ich życiu. Wspaniały Człowiek, wspaniały Przyjaciel. On potrafił zamienić ich smutne, szare życie we wspaniałą przygodę. Tak pięknie opowiadał, tak cudownie się śmiał. Tyle wieczorów wspólnie z Nim spędzonych, tyle rozmów, tyle wspólnych marzeń… Jezus, Przyjaciel tej trójki rodzeństwa. Kochał ich, a oni kochali Jego. Było oczywiste, że kiedy Łazarz zachorował, posłały właśnie po Niego. Przecież widziały cuda które czynił – przywracał wzrok niewidomym, uzdrawiał i wypędzał złe duchy. Tyle dobra uczynił, a przecież to byli obcy ludzie. Więc jeśli przyjaciel, Łazarz jest w potrzebie – Jezus pomoże. Na pewno pomoże. Przecież mówił, że mogą Mu zaufać…
    Łazarz do ostatniej chwili ufał, zerkał co chwilę w stronę drzwi. Czekał cierpliwie, bo przecież Przyjaciel nie zawiedzie, nie zapomni, nie porzuci… Marta i Maria też czekały. A Łazarz umarł. Umarł patrząc w stronę zamkniętych drzwi.

    Tak pięknie mówił. Że kocha, że są Jego przyjaciółmi, takimi na zawsze. Mówił, że mogą Mu zaufać, że zawsze będzie blisko, że się o nich zatroszczy. Tak pięknie mówił. Ale nie przyszedł. Łazarz umarł, patrząc w zamknięte drzwi. Słowa, piękne słowa… Tyle tylko im dał, nic więcej. Tylko piękne słowa. Lecz gdy był potrzebny, gdy naprawdę Go potrzebowali, nie przyszedł.
Po pogrzebie dom Mary i Marii zaczynał się wyciszać i pustoszeć. Bliscy i rodzina powoli wracali do siebie, zostało tylko kilka osób. Było cicho i spokojnie, gdy Marta spotkała Jezusa nieopodal domu. "Panie, gdybyś był, mój brat by nie umarł!" Gdybyś tylko był, tak jak obiecałeś! Dlaczego nie przyszedłeś! Obcych Ci ludzi uzdrawiałeś, czyniłeś tyle cudów, a swojego przyjaciela pozostawiłeś w potrzebie! Gdzie byłeś?

    To takie ludzkie… Kiedy wszystko się wali, gdy coś w człowieku umiera, to takie ludzkie spojrzeć w niebo i krzyknąć "Gdzie byłeś! Czemu mnie zostawiłeś, gdy Cię potrzebowałem najbardziej!" To takie ludzkie… Bo przecież przyjaciel jest po to, by być blisko. Przyjaciel jest po to, by podać rękę. Nie tylko po to, by mówił. Lecz aby był. Każdy przyjaciel, a zwłaszcza On.

    Znasz to uczucie? Kiedy wszystko się wali, kiedy coś w tobie umiera, a ty jesteś sam? Kiedy ci, na których liczyłeś, którzy mieli być, zawodzą? Kiedy wszystko zawodzi, nawet Bóg się odwraca? Zostają tylko jakieś słowa o miłości, o zaufaniu, ukryte na dnie serca, przywalone ciężarem cierpienia. Słowa, które nie chcą jakoś stać się ciałem…
Wtedy stają przed tobą dwie możliwości: zabić swe serce, by umilkł głos nadziei. Bo chyba nic tak nie boli, jak nadzieja która kolejny raz okazała się fałszywą mrzonką. Nic nie boli tak, jak kolejne rozczarowanie. Zabić serce – utopić w alkoholu, odurzyć narkotykami, uciszyć wrzaskiem tego świata, niech przestanie czuć, niech przestanie bić!
Można też ufać dalej. Ufać wbrew wszystkiemu. Wbrew rozumowi. Wbrew własnym oczom, uszom i emocjom. Wbrew nadziei, która umarła.

Kiedy Jezus staje przed tobą, możesz Mu powiedzieć "już cuchną, już pochowałem te swoje marzenia i ideały, siebie samego… Przywaliłem grób ciężkim kamieniem, nie ruszajcie, nic już nie ma sensu robić".
Możesz także powiedzieć "wierzę, dalej wierzę." Możesz otworzyć swój grób. A On dokona cudu. Przecież wiesz, widziałeś…

"Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój"

Łazarzu, wyjdź z grobu!


 

PS:

Dziękuję wszystkim, którzy o mnie dziś nie zapomnieli. Dziękuję za życzenia, za Waszą obecność w moim życiu, za modlitwę. To ważne.

wtorek, 29 marca 2011

Przez wzgląd na przyjaciela Twego, wysłuchaj Panie!

"Azariasz tak się modlił, a otwarłszy swe usta, mówił w środku ognia: Nie opuszczaj nas na zawsze - przez wzgląd na święte Twe imię nie zrywaj Twego przymierza. Nie odwracaj od nas swego miłosierdzia, przez wzgląd na Twego przyjaciela, Abrahama, sługę Twego, Izaaka, i Twego świętego – Izraela. Oto jesteśmy dziś poniżeni na całej ziemi z powodu naszych grzechów." Nie ma już nic, wszystko w ruinie… Wszystko się rozpadło i nie ma ratunku! Wybaw nas Panie!

Stał Azariasz pośród zgliszcz i płakał. Stał pośród ruin, i wznosił błagalnie ręce w stronę Nieba, żebrząc o litość i łaskę. To przez nasze grzechy, to przez naszą niewierność tak się stało, wołał. Nie miał pretensji do Boga. O nic. Wiedział czemu tak jest. Wielka była ich wina, wielki grzech… I wiedział coś jeszcze – że nie ma prawa prosić o łaskę. Że litość, po którą wyciągał ręce w stronę Nieba, w żaden sposób im się nie należy. Że te ręce wyciągnięte w stronę Nieba są brudne, splamione. Że ze wstydem powinien je schować. Ukryć się pośród ruin przed Bogiem, przed którym nie miał prawa stawać.
To był uczciwy i mądry człowiek. Opuścił więc swe brudne dłonie, nie pokazywał ich już dłużej Bogu. Pokornie upadł na ziemię, ukrył swą twarz w szarym pyle. Lecz wołał nadal, przez łzy wykrzykując – przypomnij sobie Panie! Nie o nas, nie o mnie, bo nie jesteśmy warci Twej pamięci! Panie, przypomnij sobie o Swoim przyjacielu! O Abrahamie! Przypomnij Sobie o Izaaku, o Izraelu! Oni nie byli tacy jak my, oni mieli czyste ręce. Oni byli Twymi przyjaciółmi! A my jesteśmy ich dziećmi, głupimi i złymi, lecz jednak ich dziećmi. Nie przez wzgląd na nas, lecz przez pamięć o waszej miłości, o waszej przyjaźni… Miej litość Panie! Pozwól, niech staną przed Tobą, niech za nas Cię proszą… Litości, Panie!

Stoję pośród ognia, pośród ruin… Stoję z brudnymi rękami, których nie śmiem podnieść w stronę Nieba. I pragnę prosić Go o litość i łaskę, lecz wiem, że prosić o to nie mam prawa. Więc proszę ciebie. Jak Azariasz, z twarzą ukrytą ze wstydu w prochu i pyle, zawołam "Panie, przez wzgląd na Twoich przyjaciół, proszę…" Oto tajemnica Kościoła! Modlitwa wstawiennicza, dar braterskiej miłości.

Nikt z nas nie ma prawa niczego od Niego żądać ani oczekiwać. Każdy z nas ma bowiem brudne ręce, które wstyd nam do Niego wyciągać. A jednak musimy prosić… Musimy wołać, bo zginiemy, bo nasze grzechy nas przygniotą. Módlmy się więc – ty i ja. Lecz nie za siebie. Ty pomódl się za mnie. Ja proszę za ciebie. Twoje i moje ręce są brudne. Twoja i moja twarz ukryta przed Nim ze wstydu. Nie jesteśmy godni przed Nim stawać by o cokolwiek prosić dla siebie, bo na nic nie zasłużyliśmy. Więc o nic dla siebie nie prośmy. Ja będę prosił za ciebie, a ty za mnie. Bo jedyne co mamy, to miłość braterska. Tylko ona może dać nam prawo by wołać w stronę nieba, by otworzyć przed Nim swoje usta bez wstydu.


 

PS:

    Jeszcze raz proszę cię o modlitwę. W mojej intencji, a może przede wszystkim w tych intencjach, które mam w sercu. Bo są takie sprawy, z którymi staję przed Bogiem i proszę. Są takie osoby, które mojej modlitwy bardzo potrzebują. A ja może wołam w stronę nieba zbyt cicho, może zbyt daleko mi jeszcze do tego by Pan spojrzał na mnie jak na Swego przyjaciela… Proszę, pomódl się razem ze mną w tych intencjach.

środa, 23 marca 2011

Czy złem za dobro się płaci?

"Usłysz mnie, Panie, i słuchaj głosu moich przeciwników! Czy złem za dobro się płaci? Wspomnij, jak stawałem przed Tobą, aby się wstawiać za nimi, aby odwrócić od nich Twój gniew."

Dał im całe serce. Cały był dla nich. Gotów był zrobić wszystko, by oni mogli ocalić swe życie, by mogli żyć godnie, by mogli odnaleźć swoje szczęście. Jeremiasz, prorok… Kochał tych ludzi, naprawdę ich kochał. A oni… Kiedy do nich szedł, szydzili z niego. Kiedy próbował z nimi rozmawiać, przeganiali go. Kiedy upadali, on podbiegał by podać swą rękę – lecz oni patrzyli na niego jak gdyby był ich wrogiem. Kiedy leżeli w bagnie swych grzechów, modlił się za nich, lecz oni tylko z niego się śmiali. Kochał ich, a oni odrzucili jego miłość. Nic tak nie boli jak odrzucona i wyśmiana miłość… Czy złem za dobro się płaci?

    Żal ci Jeremiasza? Słusznie, to był dobry człowiek. Łatwo wzbudzić w sobie żal, gdy słuchamy jego pełnych łez słów. Łatwo też osądzić surowo tych głupców, którzy nie dostrzegli jak wielki dar ofiarowało im niebo. Łatwo ich potępić. Bo byli głupi, i byli źli. Byli niewdzięczni. Tylko że…
Popatrz na krzyż. Widzisz to Ciało do niego przybite? To był Dobry Człowiek, naprawdę dobry. To był Człowiek, który z miłości do ciebie opuścił niebo. To był twój Przyjaciel, taki najprawdziwszy. Taki który dla ciebie zrobiłby wszystko. A ty go zdradziłeś. I to nie jeden raz. Przybiłeś swojego Przyjaciela do krzyża, bo tak chciałeś… Czy złem za dobro się płaci?

    Czasem tak. Kiedy człowiek jest głupi, niewdzięczny i zły, tak właśnie robi. Kiedy jest egoistą i tchórzem. A tacy właśnie jesteśmy. Wszyscy.
Więc jaki morał? Ano taki, że powinieneś być inny, wszyscy powinniśmy. Powinniśmy umieć kochać, i być wdzięczni za to że jesteśmy kochani. Powinniśmy miłość szanować. Powinniśmy być święci. Ale nie umiemy. Umiejmy więc chociaż przebaczać. Skoro sam jesteś niewdzięcznikiem, skoro tyle razy naplułeś swojej Miłości w twarz, skoro potrafiłeś zabić swego Przyjaciela… Przynajmniej nie próbuj być sprawiedliwym i surowym sędzią dla drugiego człowieka. Zranił cię? Zdradził? Oszukał? No cóż… Przebacz. Nie jesteś przecież od niego lepszy.
    Skoro nie umiemy być doskonali, to przynajmniej umiejmy wybaczać sobie wzajemnie naszą niedoskonałość. Braterska miłość płynąca z wzajemnego zrozumienia to chyba jedyne co mamy…

"I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom"

wtorek, 22 marca 2011

Wędrówka na Górę Przemienienia /II Niedziela Wielkiego Postu/

    Miał kochającą żonę, miał przyjaciół, miał spore stado. Miał też swój namiot, a w nim wszystko pięknie poukładane. W sumie całe swoje życie miał pięknie poukładane. I w sumie prawie wszystko miał. Jednego mu tylko brakowało… Chyba powinien być szczęśliwy – ale jakoś nie potrafił. Prawie całe swoje życie już przeżył, przeżył w spokoju i dostatku. Wielu nie miało nawet części tego, co on miał. Powinien być szczęśliwy… A jednak każdej nocy wychodził na pobliskie wzgórze i z tęsknotą patrzył w niebo. Noc po nocy, wychodził na szczyt wzgórza i w czarną otchłań posyłał słowa pełne tęsknoty, żalu, prośby… Latami.
    Bo choć miał Abram piękne stado, choć miał piękny namiot a w nim cudowną żonę, to jednak czegoś w jego życiu brakowało. Czegoś najważniejszego – sensu i celu. Więc nie mógł być szczęśliwy. Więc równie dobrze, myślał nocami Abram, mogło nie być tego stada, tego namiotu, mogło nie być jego. To nie miało sensu.
    I przyszła nareszcie któregoś razu taka noc, gdy Niebo odpowiedziało Abramowi: "Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem." Abramie, jeśli pragniesz, jeśli naprawdę tego chcesz – otrzymasz. Spakuj twój piękny namiot, w którym wszystko sobie przez długie lata swego życia poukładałeś, weź swoje stado, weź swą żonę pod rękę i ruszaj! Nie stój dłużej na tym wzgórzu, patrząc żałośnie w czarne niebo, rusz się wreszcie! Oto Ja, twój Pan, daję ci obietnicę: jeśli wyruszysz w drogę, jeśli wystarczy ci odwagi by stąd odejść i wszystko zacząć na nowo – spełnię twoje marzenie!

Poszedł. Nie stchórzył. Postanowił odnaleźć swe szczęście, chwycić je mocno w swe dłonie i zobaczyć oczyma ciała, nie tylko wyobraźni. Poszedł i odnalazł.

    A po ojcu naszym Abrahamie wielu jeszcze usłyszało podobny głos: jeśli nie jesteś szczęśliwy, jeśli brakuje ci tego czegoś najważniejszego na świecie, to wstań i wyrusz w drogę. Bo Bóg zawsze tak mówi. Tak powiedział Piotrowi, Jakubowi i umiłowanemu swemu Janowi – chodźcie ze mną, chodźcie na szczyt tamtej góry. Chodźcie, choć gorąco, choć daleko, choć góra wysoka i stroma. Jeśli pójdziecie ze mną, jeśli wystarczy wam odwagi by pójść tam gdzie was poprowadzę, by zobaczyć to, co chcę wam pokazać – będziecie szczęśliwi. Chodźcie, ruszajmy! "Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło."

    Więc jeśli chcesz tak jak Piotr krzyknąć "Panie, dobrze, że tu jesteśmy", jeśli tak jak on chcesz wykrzyczeć "chwilo trwaj", rozbiję tu namiot, tu zostanę, bo nareszcie jestem szczęśliwy – rusz się wreszcie! Wyrusz w drogę, zaufaj i pozwól by On cię poprowadził swoją ścieżką. Nie siedź już dłużej, ruszaj!

A chociaż to droga przez pustynię, droga na wysoką górę, "weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! On nas wybawił i wezwał świętym powołaniem!"

niedziela, 27 lutego 2011

Jak ptak, ponad chmurami /VIII Niedziela/

"Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać". Nie troszczcie się o jutro, jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Nie troszczcie się, żyjcie!
Prawdziwie piękny jest ten fragment Ewangelii. Jak bajka. Piękna baśń o lepszym świecie, w którym można radować się każdą chwilą, cieszyć każdym haustem rześkiego powietrza wciąganym głęboko do płuc. Piękna opowieść o pięknym świecie, w którym życie to cudowne "chwilo trwaj"…

Chcielibyśmy takiego życia, prawda? Nareszcie przestać się martwić, nareszcie przestać walczyć, nareszcie zacząć być tu i teraz.
Lecz jeśli nie zawalczę o swoje jutro, jeśli się nie będę martwił i zabiegał o siebie – to kto zrobi to za mnie? "Kto nakarmi moje dzieci, Bóg?" – słyszałem wiele razy. Kto zapłaci moje rachunki, kiedy mnie noga się powinie? Kto się o mnie zatroszczy, jeśli ja się o siebie sam nie zatroszczę… Piękne opowieści to tylko opowieści. Bóg? Bóg jest w niebie, a ja jestem tutaj. I muszę żyć.

Tak, powiedział że mnie kocha. Owszem, powiedział że nie muszę się martwić i że mogę przestać szarpać się z życiem, a zacząć się nim cieszyć. Powiedział że mogę Mu zaufać.
Powiedział to wszystko, wiem o tym…
No tak… Tylko że ja też mówiłem. Wiele razy, wiele pięknych słów.
Mówiłem "kocham", i chyba nawet ktoś tam mi uwierzył – na własne nieszczęście. Mówiłem "możesz mi zaufać", i niektórzy ufali. A ja zawiodłem. Mówiłem "będę" – lecz mnie nie było. Wypowiedziałem tyle pięknych słów… Lecz tak często były to tylko słowa.
Więc czemu z Nim miało by być inaczej? Czemu Jego "kocham" miało by znaczyć więcej niż moje? Czemu Jego "możesz mi zaufać", Jego "będę, nie zostawię cię" miało by znaczyć więcej niż to, co ja mówiłem tak wiele razy, tak wielu osobom?

Wiem że On powiedział że mnie kocha i że mogę Mu zaufać. Ale boję się to zrobić. Boję się, bo wiem że mi nie można ufać, a ci którzy spróbowali tak często się na mnie zawodzili.
Więc walczę o siebie, pazurami próbuję światu wyszarpać odrobinę życia dla siebie. Żyję lękiem – tylko że to śmierć a nie życie…

Wszystko co nosi w sobie iskrę życia – od najmniejszego robaczka ukrytego w głębi ziemi aż po ptaki niebieskie szybujące ponad chmurami – wszystko tym życiem się cieszy. A my nie potrafimy. My umieramy, choć serca nasze wciąż jeszcze biją. Chodzące trupy, niewolnicy własnego lęku…

Boisz się zaczerpnąć życia pełną piersią, boisz się rzucić w przepaść jak młody ptak który opuszcza gniazdo by poszybować ponad chmurami… Boisz się zaufać Bogu – bo wiesz jaki jesteś, jacy są ludzie.
Tylko że On nie jest człowiekiem.
On nie jest taki jak ty.
"Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie."

To Bóg powiedział, nie człowiek. Więc zaufaj. Możesz zaufać. I zacznij nareszcie żyć!

sobota, 5 lutego 2011

Homilia Autora z czwartego wieku


 

Wieloma różnymi drogami prowadzi Duch Święty tych, którzy zasłużyli być dziećmi Boga i odrodzić się z Ducha Świętego, tych, których Chrystus wewnętrznie oświeca i umacnia. Sercami ich kieruje delikatnie łaska i duchowy pokój.

Czasem są jakby pogrążeni w smutku i żałobie ze względu na cały rodzaj ludzki; zanoszą błagania za wszystkich ludzi, przepełnieni najczystszą miłością ku ludziom, smucą się aż do łez.

Czasem znowu Duch Święty rozpala ich tak wielką miłością i uniesieniem, iż gdyby to było możliwe, zamknęliby w swym sercu wszystkich ludzi: złych i dobrych.

Czasem w pokorze ducha uniżają się wobec wszystkich i uznają siebie za ostatnich i najniegodniejszych. Czasem pod wpływem Ducha Świętego trwają w niewypowiedzianej radości.

Czasem są jako mocarz, który przywdziawszy oręż króla i przystępując do bitwy, mężnie walczy z wrogiem i zwycięża. W ten sposób człowiek duchowy przywdziewa niebieski oręż Ducha, walczy z wrogami i zwyciężywszy rzuca ich pod swoje stopy.

Czasem znowu dusza takiego człowieka spoczywa w doskonałej ciszy, skupieniu i pokoju, przeżywa duchową rozkosz, niewypowiedziany pokój i szczęście.

Czasem wskutek daru wiedzy, niewypowiedzianego rozumu i niezgłębionej mądrości Ducha, dostępuje łaski zrozumienia tego, czego żaden język, żadne słowa nie są w stanie wyrazić.
Czasem znowu jest jak każdy inny człowiek.

wtorek, 25 stycznia 2011

Szawle, Szawle…

Zabójca, wielki grzesznik – różnie o nim mówiono. W sumie trudno się dziwić, w końcu z zapałem "siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich". Przerażał nawet swoich, a co dopiero wrogów.

Zły człowiek?

Obyś był zimny albo gorący. Nigdy letni. Zimny albo gorący. Wtedy znajdziesz miejsce w Sercu Boga. A Bóg znajdzie drogę do twojego serca.
Tak było z Szawłem z Tarsu. Miłość i nienawiść targały jego sercem. Miłość i nienawiść kierowały jego krokami i czynami.
Chociaż serce miał ślepe, to jednak spragnione czegoś wielkiego, spragnione Boga.
Szalone serce Szawła… Serce człowieka, który był gotów zabijać lub umrzeć dla miłości. Serce, które zrozumieć i utulić potrafił tylko On.
Wziął więc Bóg Szawłowe serce i rzucił na ziemię, na kolana. To było pod Damaszkiem… Serce zabójcy i prześladowcy, serce płonące rozpaczliwą tęsknotą za czymś prawdziwym padło przed Bogiem w pył drogi.
A w Damaszku wraz z braćmi modlił się Ananiasz. I kiedy już ich modlitwa została wysłuchana przez Boga, kiedy serce Szawła zostało skruszone, powiedział Ananiasz panu swoje "oto jestem" – i poszedł kierowany słowem Boga na ulicę Prostą, by swemu nowemu bratu pokazać Miłość.

Miłość cierpliwa jest i łaskawa,
Nie zazdrości, nie szuka swego,
Nie unosi się gniewem, nie pamięta złego.
Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję
Wszystko przetrzyma.

Tak napisał Paweł po latach. Wiedział dokładnie o czym pisze.

Dzisiejszą Eucharystię sprawowałem za tych wszystkich, co szukają. Za tych, których serca płoną z tęsknoty. Za takich jak Szaweł, jak Augustyn, jak Ignacy… Może i za ciebie się dziś modliłem?
Chciałbym ci pokazać Miłość, tę prawdziwą…

niedziela, 9 stycznia 2011

Wiecie, co się działo w całej Judei

"Wiecie, co się działo w całej Judei, począwszy od Galilei, po chrzcie, który głosił Jan." Wiecie, że ten wielki prorok, ten "największy spośród zrodzonych z niewiasty", pociągnął tłumy. Gromadzili się wokół niego, zasłuchani w pełne pasji wołanie – nawracajcie się, On jest blisko! Tłumy słuchały wołania proroka na pustyni. Tłumy za prorokiem poszły nad rzekę, by się nawracać. Tłumy zanurzały się w wodach Jordanu, w stronę nieba wykrzykując prośby o przebaczenie. Naiwnie, jak małe dzieci, wierzyli że ta woda zdoła ich obmyć, oczyści ich serca i ożywi dusze.

Jak dzieci, naiwnie wierzyli w moc zwykłej wody… Ale tego przecież właśnie pragnęli – stać się jak dzieci. Słowa grzmiące na pustyni coś w tych ludziach obudziły, jakieś wspomnienia prawie już zapomniane. Przypomnieli sobie wtedy, na pustyni, że można żyć pięknie. Że można mieć czyste i wierne serce. Że czystym spojrzeniem można spoglądać z nadzieją na świat. Że można być dobrym, pięknym człowiekiem…

Przecież był taki czas, prawda? Kiedyś, może wcale nie aż tak dawno… Było przecież kiedyś tak, że każdy grzech bardzo bolał, prawda? Że każdy grzech budził wstyd, odrazę. Było kiedyś tak, że nawet "brzydkie słowa" wypowiadałeś szeptem, żeby lepiej nikt nie usłyszał. A potem jakoś tak się ułożyło… Potem się okazało, że można inaczej, że można się jakoś przyzwyczaić. Nauczyłeś się, że nie trzeba żyć pięknie, że wystarczy ci żyć łatwo…
Ale może zostało gdzieś w zakątku serca trochę ukrytej dobrze tęsknoty. Niektórym ludziom trochę zostaje, gdzieś w zakamarku duszy… Tamtym ludziom z dzisiejszej Ewangelii zostało, a słowa z pustyni te iskierki tęsknoty rozdmuchały jak żar w dogasającym ognisku. I zapłonęły serca wstydem za to co dokonane, żalem za tym co utracone, za czystym sercem, ufnym spojrzeniem i szczerym uśmiechem na twarzy. Pobiegli więc za prorokiem, w rzece szukając oczyszczenia serc, ugaszenia wstydu i żalu.

A Jezus? Poszedł do swoich. Poszedł do tych, których serca płonęły, którzy marzyli, pragnęli… Poszedł do tych, którzy czekali aż ich ktoś pokocha, którzy sami chcieli nareszcie zacząć kochać. Którzy chcieli walczyć o miłość. A chociaż woda Jordanu gęsta była od grzechu, choć cuchnęła ludzką słabością, choć smród zdrady, kłamstwa, egoizmu i nieczystości unosił się aż pod niebo – nie wahał się stanąć pośród nas. Choć nam samym robi się od tego wszystkiego niedobrze, On się nas nie brzydzi. Choć ja sam czasami nie mogę na siebie patrzeć , On stoi obok – jak prawdziwy przyjaciel.

Stoimy po pierś w gnojówce moich grzechów- ja i On, a nad nami otwiera się Niebo.

I tak zaczyna się Ewangelia, moja wędrówka z Przyjacielem i Mistrzem.

Jeśli i ty masz taką iskierkę w sercu, takie marzenie o pięknym człowieczeństwie i prawdziwej miłości – idź nad Jordan, ten duchowy oczywiście. Bóg już tam poszedł. Spotkasz Go tam, gdzie grzesznicy przypominają sobie o swoich marzeniach, gdzie płaczą z żalu i tęsknoty. Tam otwiera się Niebo.