poniedziałek, 2 listopada 2020

Trochę minęło... Witaj po latach!

 Jak ten czas szybko leci ;)

Miał być kolejny wpis, jakoś tak w 2013... A tu tymczasem zaskoczył mnie niesamowity, pamiętny rok 2020!
Rok, który zapadnie chyba nam wszystkim głęboko w pamięć, z wielu powodów.

Lockdown, pozamykane kościoły i cmentarze, lęk w sercach, wirusy ciał i umysłów... To chyba dobry powód, by znów zacząć pisać? Chyba tak.

Nowe czasy, będzie i nowy blog!

Zapraszam na nowy adres: www.licho.xyz

PS: "Starych" czytelników zapraszam do przywitania się w komentarzu na nowym blogu, jestem bardzo ciekawy... ;)

czwartek, 28 marca 2013

Czym się Panu odpłacę za wszystko, co mi wyświadczył?

"Ja otrzymałem od Pana to, co wam przekazałem, że Pan Jezus tej nocy, kiedy został wydany, wziął chleb i dzięki uczyniwszy połamał i rzekł: To jest Ciało moje za was wydane. Czyńcie to na moją pamiątkę! Podobnie, skończywszy wieczerzę, wziął kielich, mówiąc: Ten kielich jest Nowym Przymierzem we Krwi mojej. Czyńcie to, ile razy pić będziecie, na moją pamiątkę! Ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie."

W ten wielkoczwartkowy wieczór cóż mogę napisać? Tyle tylko, że dziękuję. Dziękuję Jemu, bo uczynił mnie tym kim jestem. Nie, uczynił mnie kimś nieskończenie większym niż jestem. Dziwne może to zdanie, nie logiczne… Ja też tego nie rozumiem. Czuję tylko jego sens, gdy stoję przy Jego ołtarzu, gdy trzymam w swoich dłoniach Jego Ciało, gdy wypowiadam swoimi ustami Jego Słowa. A później, gdy od ołtarza odchodzę… Wtedy dopiero zaczynam rozumieć co to znaczy, że w Nim jest życie, nie we mnie. Że On Jest, a mnie właściwie nie ma, tak mały jestem. Że bez Niego jestem czymś mniej żywym i prawdziwym niż cień na ziemi. Więc dziękuję Mu tego wieczoru za ten wielki dar. I dziękuję wam, bo potraficie dostrzec we mnie Jego. I Jego kochając, także i mnie przyjąć do swoich serc.

Za obecność, za modlitwy, za to dopominanie się o kolejne wpisy – serdecznie dziękuję!

wtorek, 6 listopada 2012

Zaproszenie na ucztę

"Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy nadszedł czas uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe. Wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać. Pierwszy kazał mu powiedzieć: Kupiłem pole, muszę wyjść, aby je obejrzeć; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego. Drugi rzekł: Kupiłem pięć par wołów i idę je wypróbować; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego. Jeszcze inny rzekł: Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę przyjść. Sługa powrócił i oznajmił to swemu panu. Wtedy rozgniewany gospodarz nakazał słudze: Wyjdź co prędzej na ulice i zaułki miasta i wprowadź tu ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych. Sługa oznajmił: Panie, stało się, jak rozkazałeś, a jeszcze jest miejsce. Na to pan rzekł do sługi: Wyjdź na drogi i między opłotki i zmuszaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony. Albowiem powiadam wam: żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty."

    Pewien człowiek wyprawił ucztę i zaprosił wielu. Lecz nikt z zaproszonych nie był chyba osobą przypadkową, lista gości była starannie opracowana. Tak sobie myślę, że wcześniej wiele razy się spotykali. Myślę sobie że pewnie byli przyjaciółmi. I jak na przyjaciół przystało, przeżyli wiele wspólnych chwil – pełnych radości z bycia razem.

Tak, byli przyjaciółmi. Wspólne wyprawy, godziny rozmów, uczty… Każda chwila razem na wagę złota, każda tak bardzo ważna i piękna. Odkrywali przed sobą swoje serca, swoje światy. Dobrze im było razem.

Ale czas mijał. Wspólne wyprawy, rozmowy, uczty… Pootwierane drzwi serc i wewnętrznych światów przyjaciół przestały fascynować nowością i tajemnicą. Jakoś spowszedniało to, co jeszcze niedawno było tak niesamowite. I przyszedł w końcu taki dzień, że przyjaźń przestała być przyjaźnią. Nowe woły, nowe pole, nowe firanki w oknach zawieszone przez żonę – życie poszło dalej. Przyjaźń, tak piękna kiedyś, opatrzyła się i zezwyczajniała. Rozeszli się więc przyjaciele, zostawili chwile cenne jak złoto i poszli w szarość codzienności. Bo i do blasku złota, i do lśnienia diamentu można przywyknąć tak bardzo, że przestaną wydawać się czymś cennym i wyjątkowym. Jak bardzo można się pomylić!

A czy nie tak jest z Bogiem? Pamiętasz, kiedy pierwszy raz Go spotkałeś? Jak było cudownie! Tylko że czas mijał…

"Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty" – nie wolno zgubić tej przyjaźni. Nie wolno złamać serca Przyjacielowi, zdradzić Go dla… niczego właściwie. Lepiej by było chyba nigdy Go nie poznać, niż się od Niego odwrócić.

Jeszcze jest czas by wrócić. Drzwi do domu Przyjaciela jeszcze są otwarte, a uczta przygotowana.


 

PS:

Serdecznie dziękuję za motywowanie mnie do pisania, ale… Nie ode mnie wszystko zależy, to On wkłada swoje Słowa w serca ludzi. Więc serdecznie proszę o modlitwę w intencji tej, by w to moje serce Pan wlewał Słowa, a wtedy ja będę je skrzętnie spisywał.

niedziela, 23 września 2012


I znów ten dylemat – pisać, czy nie?
Jakaś rada…?


----------------


No cóż... Więc postaram się ogarnąć i znów zacząć pisać.
Dziękuję za komentarze i wiadomości na fejsie i email. Czasami potrzebuję motywacji, zwłaszcza wtedy gdy widzę, jak niewiele znaczy i zmienia to co próbuję robić. Natomiast Pan jest wielki, On ma swoje drogi i sposoby. A ja nie wiem i nie widzę wszystkiego.
Pozdrawiam!

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Miało być inaczej

    Spośród wielu Jezus wybrał sobie Dwunastu, tych których sam chciał. I nikt nie wie czemu akurat tych uczynił swoimi uczniami. Wybrał Szymona Piotra, prostego rybaka. Bardzo prostego – powiem szczerze. Wybrał zdrajcę Narodu i złodzieja Mateusza. Wybrał cokolwiek dziecinnego i niedojrzałego Jana, oraz kilku innych. Wybrał także i mnie. Nie potrafię dziś powiedzieć czemu to zrobił, ale tak właśnie uczynił – spojrzał na mnie, i powiedział "pójdź za mną". A ja poszedłem.

    Trzy lata z nimi wędrowałem. Patrzyłem i słuchałem, pełen podziwu dla Jego dzieł i słów. On nie był jak nasi uczeni w Piśmie, Jego słowo miało moc. Nie metaforycznie, jak uwodzące serca ludu słowa propagandy sianej przez faryzeuszów, saduceuszów czy kapłanów. To była prawdziwa moc – powiedział i się działo. Kiedyś powiedział martwej dziewczynce "wstań", a ona go posłuchała. Odzyskała życie i wstała! A Jego czyny! Potrafił kilkoma chlebami nakarmić tłumy, wodę przemienić w przednie wino, gestem uciszyć burzę… On mógł wszystko, wszystko! A ja to widziałem, oglądałem własnymi oczyma jak uzdrawiał chorych i zamykał usta wielkim tego świata. I wiedziałem, byłem pewien, że On nie był jak ci, którzy przed nim przyszli. Którzy sami siebie nazywali mesjaszami, lub przez tłumy byli tak nazywani. Tamci potrafili tylko pięknie mówić, nic więcej. Dawali nam zwodniczą nadzieję, której nie mogli przecież spełnić. Jezus mógł, wiem o tym dobrze. On mógł zmienić bieg historii, mógł nas uratować.

    Tyle tylko że nie chciał. Kiedy robiło się o Nim głośno, gdy ludzie wybiegali przed mury miasta na wieść o Jego przybyciu, gdy skandowali Jego Imię, On uciekał, chował się… Nie potrafiłem tego zrozumieć. Bał się? Z Jego mocą? Czekał na coś? Jak długo można czekać!

    Nadszedł wreszcie dzień wyjątkowy. Dzień, na który czekałem całe swoje życie. Szliśmy z Jezusem do Jerozolimy na święto Paschy. Gdy zbliżaliśmy się do miasta, już z daleka usłyszałem wiwatujący na cześć Jezusa tłum. "Hosanna Synowi Dawida" – wołali, rzucając Mu pod nogi swe płaszcze i palmowe gałązki. Jako swego króla Go witali! Wielbili Go, kochali. Uznali w Nim mesjasza i władcę. Wystarczyło jedno słowo, jeden gest, a natychmiast posadzili by Go na tronie. I spełniłby się sny moje i mojego Narodu. Mówiłem Mu, prosiłem… Pokazywałem te twarze pełne nadziei na lepsze jutro. Ale On nie słuchał. Uciekł, jak zawsze.

    Jeśli On nie chciał, ja musiałem coś zrobić. Nie słuchał tego co mówiłem, więc postanowiłem działać. Musiałem pomóc moim braciom, mojemu Narodowi, rozumiesz mnie? Ja ich kochałem! Nie mogłem pozwolić… Jezus miał Moc! Nie mógł się dłużej chować, nie mógł dłużej pozwalać, by to wszystko się działo, by mój lud cierpiał niewolę i udrękę. Rozumiesz?
Poszedłem do kapłanów. Nie było innego wyjścia. Mówią że Go sprzedałem za kilka srebrników. To nieprawda. Nie zależało mi na tych pieniądzach. Mówią że wydałem Go żołnierzom. Tak, ale przecież gdyby chcieli, i tak by Go znaleźli. Wszyscy znali Jego twarz. Mówią że zdradziłem – nie bardziej niż pozostali. Kiedy przyszło co do czego, przecież wszyscy Go zostawili. Nikt nie rozumie, że ja tylko chciałem Mu pomóc. Jemu, i mojemu Narodowi. Chciałem Go zmusić, by zaczął działać. Chciałem postawić Go w takiej sytuacji, by musiał nareszcie coś zrobić! Ale On nic nie zrobił…

Ja, Judasz Iskariota, chciałem dobrze. Chciałem pokazać Bogu, jak uratować tych, których kochałem. Chciałem Go zmusić, by uczynił tak jak należy uczynić.

Teraz widzę, że mi się nie udało. Polała się Krew mojego Boga, i krew moich braci. Wszystko popsułem.

Ja, Syn Zatracenia, przecież chciałem dobrze…


 

PS:
Kiedy pisałem ten tekst, przypomniały mi się słowa pewnego hip-hopowego utworu sprzed lat…
Nieco go sparafrazuję:
To nie ja jestem Bogiem, uświadom to sobie
Słyszę słowa od których włos jeży się na głowie

Tak, czasami trudno pogodzić się z faktem że to On jest Bogiem i źródłem życia, nie ja.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Głodni życia

"Jezus udał się za Jezioro Galilejskie, czyli Tyberiadzkie. Szedł za Nim wielki tłum, bo widziano znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą do Niego, rzekł do Filipa: Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili?"

Szedł za Nim tłum wielki. Czemu? To jasne, widzieli znaki. Wiedzieli, że On może uczynić cud. Jak bardzo musieli ci ludzie tego cudu potrzebować, jak mocno musieli go pragnąć… I jak musiało ich boleć życie, skoro nie bali się go złożyć w ręce obcego im przecież Człowieka. Owszem, wiele o Nim słyszeli, sporo widzieli… Ale jednak nie znali Go, tak naprawdę był tylko obcym, wędrownym nauczycielem. I pozwolili, by wyprowadził ich na pustynię. I poszli, nie wziąwszy nawet kawałka chleba na drogę. Powierzyli Mu swoje życie, choć nie mogli być pewni tego co On z nim zrobi.
Tak właśnie ludzie zdobywają szczęście.

Byli też inni ludzie, ci co pozostali w domach. Nie poszli za Jezusem, bo… Bo życie jak życie, może i podłe. Może trudne, okrutne, nie warte życia. Ale póki się nie umarło, trzeba sobie jakoś radzić. Święta idą, trzeba coś przygotować. Nie mieli czasu, nie mieli siły, nie mieli chleba na drogę.
Chcieli by mieć inne życie, bardzo by chcieli. Śnią o nim nocami, marzą za dnia. Ale mają tylko to swoje. Zostali więc w domu, tu przynajmniej jest czym zapchać brzuch, skoro na nic więcej nie ma co liczyć…
Tak właśnie ludzie zdobywają piekło.

Być może byli w okolicy jeszcze inni – szczęśliwi, pełni radości, żyjący pełnią życia. Może byli. W każdym razie dzisiaj ja takich wokół siebie zbyt wielu nie spotykam.

Więc co? Siedzieć w domu i przeżuwać swoje życie jak kromkę zeschłego i stęchłego chleba? Zawsze coś w ustach zostanie, przynajmniej niesmak. Czy może zostawić to wszystko, i pójść za Nim? Po prostu zostawić i pójść, i nie przejmować się co będzie?

"Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą do Niego, rzekł do Filipa: Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili? A mówił to wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co miał czynić.(…) A gdy się nasycili, rzekł do uczniów: Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło. Zebrali więc, i ułomkami z pięciu chlebów jęczmiennych, które zostały po spożywających, napełnili dwanaście koszów."

Szkoda tych co zostali w domu, żując spokojnie swoje przegrane życie. A jeszcze bardziej szkoda tych co wyruszyli w drogę, a gdy przestraszyli się głodu i wędrówki – zawrócili.
Tym bardziej, że my Go znamy, nie jest dla nas obcy. Nie raz już nas karmił i ratował.

środa, 13 czerwca 2012

Gdy stoisz nad przepaścią

"Po upływie pewnego czasu wysechł potok, przy którym ukrywał się Eliasz; w kraju bowiem nie padał deszcz. Wówczas Pan skierował do niego to słowo: Wstań! Idź do Sarepty koło Sydonu i tam będziesz mógł zamieszkać, albowiem kazałem tam [pewnej] wdowie, aby cię żywiła. Wtedy wstał i zaraz poszedł do Sarepty. Kiedy wchodził do bramy tego miasta, pewna wdowa zbierała tam sobie drwa. Więc zawołał ją i powiedział: Daj mi, proszę, trochę wody w naczyniu, abym się napił. Ona zaś zaraz poszła, aby jej nabrać, ale zawołał na nią i rzekł: Weź, proszę, dla mnie i kromkę chleba! Na to odrzekła: Na życie Pana, Boga twego! Już nie mam pieczywa - tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i memu synowi [strawę]. Zjemy to, a potem pomrzemy."

Eliasz, sługa Boga… Prorok, który przez wierność swemu powołaniu, swojej miłości i swoim zasadom musiał w górach ukrywać się przed ludźmi pragnącymi jego śmierci. Cóż, za pewne sprawy trzeba zapłacić odpowiednią cenę. Ale Bóg o niego zadbał. Dał mu pokarm i schronienie. Dał mu strumyk zawsze pełen czystej wody. Bo Bóg umie się troszczyć. Kocha, więc nie pozwoli by stała się krzywda. W to właśnie wierzył Eliasz, że Bóg zadba, obroni… Tyle że strumyk wysechł, a chleb się skończył. A śmierć znów zajrzała Eliaszowi w oczy.

I druga postać tej historii, wdowa z Sarepty koło Sydonu. Zwykła kobieta, doświadczona przez los. W samotności walcząca o każdy kolejny dzień życia dla swego syna i dla siebie. Walczyła tak długo, jak tylko wystarczyło jej sił. Tylko że w obliczu strasznej suszy i głodu sił musiało zabraknąć. Szykowała więc ostatni posiłek by pożegnać się z tym światem. Śmierć stała już przed drzwiami jej domu.

Dwa życia na skraju przepaści. Dwie osoby których nie łączyło nic, za wyjątkiem śmierci stojącej o krok. Śmierci, wobec której byli bezradni. I Bóg, który połączył ich drogi.
Połączył nie dla tego, że jedno miało moc pomóc drugiemu. Połączył ich, by mogli obdarzyć się miłością i zaufaniem. A wtedy dzieją się cuda, bo Bóg jest Miłością. Gdzie jest miłość, przyjaźń, zaufanie, tam Bóg działa.

"Eliasz zaś jej powiedział: Nie bój się! Idź, zrób, jak rzekłaś; tylko najpierw zrób z tego mały podpłomyk dla mnie i przynieś mi! A sobie i twemu synowi zrobisz potem. Bo Pan, Bóg Izraela, rzekł tak: Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię. Poszła więc i zrobiła, jak Eliasz powiedział, a potem zjadł on i ona oraz jej syn, i tak było co dzień. Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się według obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza."

I stał się cud.

A co u Ciebie? Ciężko Ci? Jeśli będzie źle, Bóg zadziała w Twoim życiu. On jest wierny. Tylko że pewnie najpierw postawi na Twojej drodze innego człowieka. Szanuj go i kochaj, bo Bóg jest Miłością. Tylko tak pozwolisz Mu dokonać cudu w swoim życiu.


 

PS: Dawno nie pisałem… Czasami zastanawiam się czy ma to sens. Ale chyba ma, skoro licznik odwiedzin pokazuje że mimo braku nowych postów jednak codziennie jest kilka wejść. Dziękuję wam za to. Za waszą cierpliwość i pragnienie szukania w Słowie Bożym razem ze mną mądrości i wsparcia. I proszę o modlitwę oraz motywujące komentarze i maile ;)